W pierwszych dniach stycznia 1925 nie wróciło dwóch strzelców z patrolu na strażnicy Szkrobotówka, zostali oni przez patrol sowiecki porwani. Wywiad nasz ustalił, że znajdują się oni na strażnicy sowieckiej w miejscowości Siwki, 4 kilometry w głąb terenu sowieckiego. Dowódca batalionu Stanisław Galiński zwrócił się do mojego dowódcy szwadronu majora Leonarda Michalskiego o wyznaczenie silnego patrolu konnego. Na dowódcę patrolu dowódca szwadronu wyznaczył mnie. [...] Otrzymałem dokładny opis marszruty i położenia strażnicy sowieckiej. Celem wyprawy było odbicie tych porwanych dwóch strzelców.
5 stycznia 1925 o dziesiątej wieczorem przekroczyłem granicę jako straż przednia maszerującej kompanii piechoty, dowodzonej przez kpt. Lipińskiego. Wylot wsi odznaczał się wiatrakiem z jego dużymi skrzydłami wyraźnie widocznymi. Zbliżając się do wiatraka, otrzymałem ostrzał, spieszyłem się z koni. Konie w tył, a sam z plutonowym i dziesięcioma ułanami natarłem na strażnicę, rzucając granatami i rażąc ogniem KBK, zdobyłem strażnicę, którą załoga opuściła. [...]
Pierwszą czynnością moją było zerwanie aparatu telefonicznego i zabranie akt. W tym momencie padają strzały przez okno i pada zabity jeden z ułanów, a plutonowy zostaje ranny w rękę. Muszę się wycofać, ułani zabierają poległego. Po opuszczeniu wsi, w drodze powrotnej spotykam kompanię piechoty. Kapitanowi Lipińskiemu składam meldunek o stracie ułana. Kpt. Lipiński z pomocą żołnierzy układają poległego na przedni łęg mego siodła i tak wiozę go 4 kilometry, do miejsca, gdzie przekroczyłem granicę, rozpoczynając tę nieszczęśliwą akcję. [...]
Dwóch strzelców, o których toczył się ten wypadek, zostało wydanych przez władze sowieckie w kilka dni po naszej akcji.
Siwki, Podlasie, 5 stycznia
Raporty KOP-u, „Karta” 2011, nr 67.
5 lipca 1925 rozpoczęła się nieprzyjemna sprawa dezercji ppor. Maczyńskiego, która trwała od lipca do września 1925. Według wywiadu, oficer ten miał się znajdować w strażnicy sowieckiej, która się mieściła na niewielkim wzgórzu naprzeciwko strażnicy polskiej w miejscowości Radoszówka. 5 lipca grupa około 40 żołnierzy piechoty (szkoła podoficerska przy batalionie Dederkały) – i ja, z silnym patrolem konnym – maszerowała w kierunku strażnicy. Było to około piątej nad ranem. W pewnej odległości od strażnicy spieszyłem swoich ułanów i pouczyłem: „Jeżeli podam komendę «salwa», to strzelać w górę”. Przy [naszym] podejściu pod górkę, w kierunku strażnicy, wyszedł oficer sowiecki i oddał strzał z pistoletu, ja podałem: „Salwa!”. Cała załoga wybiegła ze strażnicy, nieubrana, niektórzy w kalesonach. [...] Weszliśmy do strażnicy, w której nie zastaliśmy nikogo z załogi, tylko pozostawioną broń. Zabraliśmy dwa ciężkie karabiny maszynowe na kółkach i kilka KBK. Strażnica została spalona.
Radoszówka, 5 lipca
Raporty KOP-u, „Karta” 2001, nr 67.
Trzy razy pod rząd zwracałem się pisemnie do Pani z prośbą o interwencję w sprawie mego zwolnienia i, nie otrzymawszy odpowiedzi, śmiem przypuszczać, że albo moje listy nie docierały do Pani, albo nie ma możliwości pomóc w moim nieszczęściu. Niniejszym zwracam się do Pani jeszcze raz, być może ostatni. W wyniku nagromadzonych okoliczności jestem zmuszony do sformułowania tragicznego wniosku, że ja, jako ksiądz i Polak, winienem być ofiarą — pod jakimkolwiek pretekstem, wymyślonym przez niektóre posiadające władzę osoby w terenie, aby usprawiedliwić swoje miejsce na zajmowanym stanowisku.
Poddawany nieustannie niezasłużonym represjom i szykanom czuję się zmęczony fizycznie i moralnie; moim jedynym pragnieniem jest odpocząć. Gdyby znieważanie nas przyjęło charakter powszechny, z pewnością nie będę w stanie powstrzymać się przed kategorycznym protestem w formie głodówki. Kieruję do Pani ostatnią serdeczną, pokorną prośbę o przesłanie moim krewnym słów gorącej wdzięczności za całą okazywaną mi pomoc oraz równie gorących pozdrowień.
Pirowsk, Kraj Wschodniosyberyjski, 1 listopada
Bez sądu, świadków i prawa... Listy z więzień, łagrów i zesłania do Delegatury PCK w Moskwie 1924-1937, red. Roman Dzwonkowski SAC, Lublin 2002.
Nie mamy granicy. Jaka to u diabła granica, jeśli 58 tysięcy ludzi w krótkim czasie przeszło [niby polskich agentów na Wschód]; to nie granica, a sito. A spróbujcie do tej samej, przepraszam za wyrażenie, zasranej Polski, trzech groszy nie wartej ani naszej guberni, spróbujcie przerzucić do niej 58 tysięcy... Ona wam pokaże – nikogo nie przepuści, wszystkich powystrzela.
Moskwa, 24–25 stycznia
Raporty KOP-u, „Karta” 2001, nr 67.
Szereg rozmów odbytych ostatnio między komisarzem ludowym spraw zagranicznych ZSRR [Maksimem] Litwinowem a ambasadorem Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie [Wacławem] Grzybowskim doprowadziły do wyjaśnienia, że:
1. Podstawą stosunków między Rzecząpospolitą Polską a Związkiem Socjalistycznych Republik Rad są i nadal pozostają w całej swej rozciągłości wszystkie istniejące umowy, łącznie z paktem o nieagresji polsko-sowieckim z dnia 25 lipca 1932 r. i że ten pakt zawarty na pięć lat, a sprolongowany dnia 5 maja 1934 r. na termin dalszy do 31 grudnia 1945 r. posiada dostatecznie szeroką podstawę, gwarantującą nienaruszalność stosunków pokojowych między obu państwami.
2. Oba Rządy ustosunkowują się przychylnie do zwiększenia wzajemnych obrotów handlowych.
3. Oba Rządy są zgodne, co do konieczności pozytywnego załatwienia szeregu spraw wypływających ze wzajemnych stosunków umownych, a zwłaszcza spraw zaległych, oraz likwidacji powstałych w ostatnich czasach incydentów granicznych.
Moskwa-Warszawa, 26 listopada
Polska w latach 1918–1939. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, red. Wojciech Wrzesiński, oprac. Krzysztof Kawalec, Leonard Smołka, Włodzimierz Suleja, Warszawa 1986.
Bardziej prowizorycznie i pierwotnie mieszkać nie możemy. Jest to szałas, górska koliba o ścianach z pletni i dachu z siana, które trzyma się na rusztowaniu z gałęzi. Przyjechaliśmy tutaj wczoraj niby to na miesiąc, ale wszyscy spodziewają się, że ta robota będzie trwała ze dwa. Jest nas około 40 osób, niektórzy porobili sobie osobne „bałagany” (tak tutejsi nazywają tego rodzaju chatki). My w czwórkę śpimy w największym, gdzie mieszka 20 osób. W czwórkę, bo od 18 czerwca jesteśmy razem ze Stefankiem, który po półtoramiesięcznej rozłące powrócił na łono rodziny. Bardzo się nabiedował przez ten czas — pracował w polu na traktorze na zmianę po 5 dni i 5 nocy. Tutaj ma jeździć na grabiarce, a my będziemy układać siano w sterty. Robota to lżejsza niż poprzednia, przyjemniejsza i czystsza.
Na utrzymanie tu nie wydajemy, bo nas karmią, za co po ukończonych sianokosach mają odciągnąć sobie część wynagrodzenia. Dostajemy po 30 dkg chleba, 1 litr mleka kwaśnego, tzw. ajranu, rano kipiatok [wrzątek] zakropiony mlekiem, w południe zupę mięsną. Oby tak, nie gorzej, było do końca. Okolica śliczna. Rozległa dolina otoczona zewsząd górami, tylko straszne upały. Jesteśmy bardzo poopalani. Do roboty mamy wychodzić o 4.00 i siedzieć do 11.00, a po południu od 4.00 do 7.00. Wszystko byłoby dobrze — tylko okropne komary dokuczają i nie ma na to rady. Nudzić się nie nudzimy, bo zawsze coś jest do naprawienia czy do zmajsterkowania. Nie mamy prawie żadnych naczyń oprócz czajnika, aluminiowej litrowej ryneczki i dwulitrowego słoja kamiennego po smalcu — pozostałości dobrych czasów. Śniadania pijemy w puszkach po konserwach, a obiad — na raty.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 21 czerwca
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Co do budowy „bałaganu” — powoli nabieramy wprawy, zmieniamy już piąty raz miejsce koczowania. Zapowiadają, że do 20 sierpnia wszystko musi być skończone i ganiają nas pierwszorzędnie. [...] Bardzo tu ciężko coś kupić, zresztą już nawet prawie nie mamy za co, bo to, co wzięliśmy ze sobą, już prawie wyszło — ot, przecież cztery miesiące za parę dni miną, jak opuściliśmy Lwów. [...]
Wszyscy jesteśmy zupełnie zdrowi i — mimo że mało śpimy i licho jemy — dobrze wyglądamy. Pewno przyczynia się do tego opalenie. Mamusia nie chodzi po południu na robotę i stara się nam coś przygotować na kolację. [...] Nasze ubrania są w stanie opłakanym. Od kamieni i ściernisk powycierały się tak strasznie buty, że choć podeszwy jeszcze całe, to skóra na wierzchu z dziurami na wylot. Palce kompletnie wyłażą. [...] Wszystko dobrze, dopóki jest ciepło, ale co będzie w zimie? Mamusia ma tylko delikatne lekkie buciki, my ze Stefankiem na szczęście wzięliśmy narciarki. Są też wszystkie zimowe płaszcze, bo wybieraliśmy się na Sybir.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 8 sierpnia
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Będąc zwolniona od pracy, mam teraz sporo swobody, ale mimo to jestem ciągle zajęta, bo albo zbieram kiziaki [wysuszony nawóz] na opał, albo ceruję, gotuję z wielką biedą na ognisku w piecu, przy którym po kolei wszystkie siedzimy, a jest nas w baraku 16 osób. Same kobiety — z wyjątkiem Stefanka i Jureczka Prochowskiego. Ogniska są dwa między cegiełkami. Pozycja niewygodna, bo siedzi się w kucki albo klęczy i ciągle trzeba dmuchać. Dzieci odstępują mi część chleba, bo jako roboczy kupują 600 gramów, a ja 200; ponadto przynoszą mi wieczorem kawałek swojego mięsa, rosół i kipiatok. Dodawszy mąki, mam już obiad. Znajduję też pieczarki, które należą do przysmaków. [...]
Ludzie nasi wszyscy pomęczeni pracą i starsi zgnębieni, bo warunki na zimę okropne. O kwaterach mówią, ale dotąd mało kto ma odpowiednią izbę. Dopiero jak przyjdą mrozy, to może coś obmyślą. Nie mamy pieców, podłoga jest wylepiona gliną z wiórami. Śpimy od kilku dni nie na ziemi, jak dotąd, ale na deskach, na wysokości metra. [...] Wszyscy się męczą w tych warunkach, ale ani przebłysku nadziei.
Wysyła się właśnie pismo do wyższej władzy z zażaleniem i prosi się, aby przyjechał ktoś dla zbadania naszych warunków życiowych. Opału żadnego na zimę zakupić nie można ani kiziaków nie było czasu sobie przygotować, bo całe lato trzymali nas na sianokosach. Teraz bąkają, że można by iść wycinać siekierą gałęzie — na jedną kwaterę trzeba 12 fur. Trudno, ja bym nic nie wyrąbała, bo nie miałam nawet siły wyciąć na „bałagan”, a dzieci ustawicznie poza domem. Jeszcze na zakończenie sianokosów idą do pracy na 10 dni — bez powracania do domu. Jutro rano wychodzą, ale nie wiem, jak będzie, bo pada deszcz i dziś wrócili całkiem zmoczeni. To nie do pomyślenia, jacy my sponiewierani. Jedna z najprzyjemniejszych chwil to układanie się do snu, bo nam wtedy ciepło i można myśleć o tym, co minęło. Boję się zimy, bo to najgorsze. Przyznaję, że jak ciepło i słońce świeci, to zaraz weselej na duszy i wszystko inaczej się przedstawia.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 16 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Dziś, choć słońce przyświeca, bardzo zimno. Mimo to z wielkim gwałtem wyprawiono znów kilkanaście osób na oranie, między nimi Anielkę i Stefanka, a wrócili dopiero w sobotę po południu, po paru dniach spędzonych w polu. [...] Robota polega na tym, że trzeba poganiać byki, które ciągną pług. Teraz to już strasznie przykra robota z powodu tego zimna. [...] Wańdziunia niezmordowana poszła zbierać kiziaki, bo idzie tego masami. Ale co będzie w zimie — nie mamy pojęcia. Jako witaminę jemy jarzębinę.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 25 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
U nas już idzie pod zimę. Wiatr przeraźliwy wieje, aż huczy w baraku. Kwatery nowe jeszcze się remontuje, ściany i podłoga świeżą gliną wylepione, drzwi nie ma, opału żadnego na zimę ani odrobiny — więc nie wiem, co to będzie. Najstraszniejsze, że pełno osób, między nimi Anielka i Stefanek, poszło w pole na oranie. Przez 10 dni wracali na noc, potem — ponieważ im nic jedzenia nie dawali — przychodzili na 6.00, a od wczoraj kazali im wziąć pościel i znowu spać w „bałaganie”, aż do śniegu, bo jest dużo jeszcze do orania. Nie pomogły żadne sprzeciwy na zebraniu. Na wszelkie mówienie ze strony naszych, odpowiedział jeden z władz: „Zdechniecie, ale zostać musicie”. Wandzia pracuje na fermie, nosi glinę, miesza z kiziakiem, biega i zbiera kiziak dla nas do palenia, chodzi daleko za zbieranym mlekiem i serem, który Kazacy tylko ukradkiem dają, bo im nie wolno sprzedawać, myje w strumieniu naczynia, tak że właściwie nigdy nie siedzi.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 9 października
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
W ogóle oszczędności na każdym kroku. Tylko sił nie możemy oszczędzać, bo nam nie dają, a markować pracę bardzo trudno. Moja robota niby na oko nietrudna ani męcząca, ale po 5–6 godzinach jestem zmęczona. Mamy nosić w 30-litrowych starych bańkach po mleku wodę, co najmniej 200 metrów, mieszać motyką z gliną i świeżymi łajniakami, a potem oblepiać tym ściany, podłogę. Tym to przykrzejsze, że ręce w niemożliwy sposób marzną, grabieją, a potem pękają do krwi. Myć się w ciepłej wodzie nie możemy, bo ledwie jest czas i dostęp, by obiad ugotować, a po drugie żadnej miednicy czy większego naczynia znikąd wydostać nie można.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 9 października
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Przeżywamy tu teraz bardzo ciężkie dni. Zima już zagnieździła się na dobre, tym przykrzejsza, że szalone panują tu wichury i zamiecie. Tylko nieliczne dni są od nich wolne i wtedy, choć mróz jest solidny, ma się wrażenie, że jest bardzo łagodnie. Na szczęście jedna Kazaczka pożycza nam wiadro, tak że po wodę chodzi się tylko raz. Poczciwy Stefanek wziął ten obowiązek na siebie, ale naprawdę aż płakać się chce, gdy się go widzi z powrotem w domu. Wraca cały ośnieżony, oblodzony, z oczu, z nosa cieknie. Na domiar złego tak śnieg zasypał koryto rzeczne, że tu, gdzie wodę brało się dawniej, w ogóle się dostać nie można. Wyprawa trwa do pół godziny, a w drodze powrotnej to po prostu zapasy z wiatrem. Naturalnie, że teraz o praniu nawet małych rzeczy mowy być nie może, a i mydła jest już tylko jeden kawałeczek. Nie myjemy się codziennie, najwyżej ręce. [...]
Siano z dachu naszej sioneczki prawie całkiem zwiało, wobec czego nasypało się i nawiało śniegu solidnie. Dla najmniejszego nawet wyjścia trzeba się ubierać w płaszcz, czapkę, śniegowce. [...] Jest strasznie głodno, na nic sił nie mamy. W łóżku leżymy do przeszło 9.00, a od 4.30, gdy już całkiem ciemno, znowu leżymy, tyle że nie rozebrani. Bo i do czego się śpieszyć? Leżąc, opowiadamy sobie różne zdarzenia, wspominamy dawne czasy, ale najczęściej omawiamy najrozmaitsze przepisy.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 29 listopada
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Ja już wydałem wszystkie rozkazy, by ich [polskich jeńców w ZSRR] zwolnić. Mówią, że [są] nawet na Ziemi Franciszka Józefa , a tam przecież nikogo nie ma. Nie wiem, gdzie są. Na co mam ich trzymać? Być może, że znajdują się w obozach na terenach, które zajęli Niemcy, rozbiegli się...
Moskwa, 18 marca
Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, wyb. Józef Mackiewicz, Londyn 1982, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Wiadomo, że wielu obywateli polskich, którzy byli zwolnieni jeszcze przed wydaniem dekretu o amnestii, wyjechało z ZSRR do ojczyzny. Należy również zaznaczyć, że wielu obywateli polskich spośród zwolnionych na podstawie dekretu o amnestii uciekło za granicę, przy czym niektórzy z nich zbiegli do Niemiec. [...] Wreszcie w związku z niezorganizowanymi przejazdami w zimie 1941 z północnych obłasti ZSRR do południowych, które nastąpiły wbrew wielokrotnym uprzedzeniom Ludowego Komisariatu, pewna część obywateli polskich uległa w drodze chorobom i była wysadzona na rozmaitych stacjach, przy czym niektórzy z nich zmarli w drodze. Wszystkie te okoliczności mogły naturalnie spowodować, że pewna liczba obywateli polskich nie dała o sobie znać.
Kujbyszew, 10 lipca
Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, wyb. Józef Mackiewicz, Londyn 1982, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Oszczercy goebbelsowscy rozpowszechniają od ostatnich dwóch–trzech dni nikczemne wymysły o masowym rozstrzelaniu przez organa sowieckie w rejonie Smoleńska polskich oficerów, co jakoby miało miejsce wiosną 1940. Niemieckie zbiry faszystowskie nie cofają się w tej swojej nowej potwornej bredni przed najbardziej łajdackim i podłym kłamstwem, za pomocą którego usiłują ukryć niesłychane zbrodnie, popełnione, jak to widać teraz jasno, przez nich samych.
Faszystowskie komunikaty niemieckie w tej sprawie nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do tragicznego losu dawnych polskich jeńców wojennych, którzy znajdowali się w 1941 roku w rejonach położonych na zachód od Smoleńska na robotach budowlanych i wraz z wieloma ludźmi sowieckimi, mieszkańcami obwodu smoleńskiego, wpadli w ręce niemieckich katów faszystowskich w lecie 1941, po wycofaniu się wojsk sowieckich z rejonu Smoleńska.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że goebbelsowscy oszczercy usiłują teraz za pomocą kłamstw i oszczerstw zatrzeć krwawe zbrodnie zbirów hitlerowskich. W swojej niedołężnie spitraszonej bzdurze o licznych grobach, wykrytych jakoby przez Niemców w pobliżu Smoleńska, łgarze goebbelsowscy wspominają starodawną Gniezdową, ale po łobuzersku przemilczają, że właśnie w pobliżu wsi Gniezdowaja znajdują się wykopaliska archeologiczne historycznego „Gniezdowskiego Grobowca”. Hitlerowscy specjaliści od ciemnych spraw puszczają się na najordynarniejsze podrabianie i podstawianie faktów, rozpowszechniając oszczercze wymysły o jakichś tam sowieckich bestialstwach na wiosnę 1940, aby w taki sposób uchylić się od odpowiedzialności za popełnione przez hitlerowców bestialskie zbrodnie.
Patentowanym niemieckim mordercom faszystowskim, którzy unurzali ręce we krwi setek tysięcy niewinnych ofiar, którzy systematycznie tępią ludność okupowanych przez nich krajów, nie szczędząc dzieci, kobiet ani starców, którzy w samej Polsce wyrżnęli wiele tysięcy polskich obywateli — im nie uda się nikogo oszukać za pomocą swoich podłych łgarstw i oszczerstw. Mordercy hitlerowscy nie ujdą przed słuszną i nieuchronną zapłatą za swoje krwawe zbrodnie.
Moskwa, 15 kwietnia
Katyń. Dokumenty zbrodni, t. 4, Echa Katynia, Warszawa 2006, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Bezpośrednia przyczyna, która rzekomo skłoniła rząd sowiecki do zerwania stosunków dyplomatycznych z Polską, faktycznie przestała istnieć. Rząd polski więcej nie podtrzymuje swego apelu do Czerwonego Krzyża o zamordowanych oficerach polskich.
Nie bacząc na to, ze strony rządu sowieckiego nie tylko nie nastąpiło polepszenie stosunków z Polską, lecz, odwrotnie, zaostrzenie, co znalazło swój wyraz szczególnie w utworzeniu na terenie Rosji Sowieckiej własnych, od Sowietów zależnych rzekomo polskich instytucji, a nawet własnej „polskiej” dywizji wojskowej w ramach armii sowieckiej. Te kroki rządu sowieckiego mogą, bez wątpienia, stać się niebezpieczeństwem dla samodzielnej egzystencji naszego kraju.
Sprawa granic wschodnich Polski winna być odłożona do końca wojny. Aneksja wschodniej części Polski, która została przeprowadzona w oparciu o pakt między Rosją Sowiecką i hitlerowskimi Niemcami, oraz plebiscyty, które później zostały przeprowadzone na tych terenach zdobytych za zgodą Niemiec, nie mogą być uznane za ważne. Jeśli, po wojnie, nie będzie można znaleźć rozwiązania dla zagadnienia granicy polsko-sowieckiej w zgodzie z bezpośrednio zainteresowanymi stronami – powinno zgodnie z prawem samostanowienia narodów rozstrzygnąć głosowanie. Wierzymy, że Polska, w której wszyscy obywatele będą się czuli, jako pełni i równo[u]prawnieni współgospodarze państwa, i gdzie wszyscy będą korzystali z pełnych praw swobodnego narodowego rozwoju – taka Polska przyciągnie i zachowa wszystkie mniejszości narodowe naszego kraju.
W obliczu poważnej międzynarodowej sytuacji, która powstała wskutek zatargu rosyjsko-polskiego, uważa Amerykańska Delegacja „Bundu” w Polsce za swój obowiązek stwierdzić:
1) Prawa Polski do rzeczywiście niepodległej i samodzielnej egzystencji państwowej jest i musi pozostać bezsprzeczne.
2) Każdy zamach na wolność i niezależność Polski jest niebezpieczeństwem dla wolności i przyszłości powojennej Europy i stanowi poważną przeszkodę dla europejskiego ruchu robotniczego na drodze do realizacji jego wielkich zadań historycznych.
3) Dobrosąsiedzkie stosunki między Rosją i Polską, które „Bund” zawsze popierał, są teraz i będą po wojnie ważniejsze, niż kiedykolwiek. Takie dobrosąsiedzkie stosunki między Rosją i Polską mogą jednak istnieć tylko na zasadzie wzajemności i równego traktowania obu stron.
4) Konflikt rosyjsko-polski osłabia spoistość Zjednoczonych Narodów i tym samym utrudnia mobilizację wszystkich sił, by jak najszybciej wygrać wojnę. Likwidacja tego konfliktu i przywrócenie normalnych rosyjsko-polskich stosunków dyplomatycznych na podstawie równości obu stron jest palącym nakazem chwili.
Londyn, 15 września
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Ze wszystkich materiałów, znajdujących się w posiadaniu Komisji Specjalnej, [...] wypływają nieodparcie następujące wnioski:
1. Jeńcy wojenni — Polacy, którzy przebywali w trzech obozach na zachód od Smoleńska i zatrudnieni byli przed rozpoczęciem wojny [niemiecko-sowieckiej] na robotach drogowych, znajdowali się tam również po wtargnięciu okupantów niemieckich do Smoleńska — do września 1941 włącznie.
2. W lesie katyńskim jesienią 1941 niemieckie władze okupacyjne dokonały masowych rozstrzeliwań jeńców wojennych — Polaków — z wyżej wymienionych obozów.
[...]
4. W związku z pogorszeniem się dla Niemiec na początku 1943 roku ogólnej sytuacji wojennej i politycznej, niemieckie władze okupacyjne przedsięwzięły w celach prowokacyjnych szereg środków, zmierzających do przypisania ich własnych zbrodni organom władzy sowieckiej, z takim wyrachowaniem, aby skłócić Rosjan z Polakami.
5. W tym celu:
a) niemieccy najeźdźcy faszystowscy za pomocą perswazji, usiłowań przekupstwa, gróźb i barbarzyńskiego znęcania się starali się znaleźć „świadków” spośród obywateli sowieckich, którzy by złożyli fałszywe zeznania o tym, że jeńcy wojenni — Polacy — zostali rozstrzelani rzekomo przez organa władzy sowieckiej na wiosnę 1940;
b) niemieckie władze okupacyjne wiosną 1943 zwoziły z innych miejsc zwłoki rozstrzeliwanych przez nich jeńców wojennych — Polaków i wrzucały je do rozkopywanych mogił lasu katyńskiego, mając na celu zatarcie śladów własnych zbrodni i zwiększenie liczby „ofiar bestialstw bolszewickich” w lesie katyńskim;
c) przygotowując się do swej prowokacji, niemieckie władze okupacyjne, do robót związanych z rozkopaniem mogił w lesie katyńskim, wydobyciem stamtąd kompromitujących je dokumentów i dowodów rzeczowych, wykorzystały do 500 jeńców wojennych — Rosjan, którzy po wykonaniu tych robót zostali przez Niemców rozstrzelani.
[...]
8. Rozstrzeliwując jeńców wojennych — Polaków w lesie katyńskim, niemieccy najeźdźcy faszystowscy konsekwentnie realizowali swoją politykę fizycznego tępienia narodów słowiańskich.
Moskwa, 24 stycznia
Sprawa polska w czasie II wojny światowej na arenie międzynarodowej. Zbiór dokumentów, red. Stefania Stanisławska, Warszawa 1965, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Stoimy nad grobem jedenastu tysięcy pomordowanych naszych braci, oficerów i żołnierzy wojsk polskich. Niemcy rozstrzeliwali ich jak dzikie zwierzęta, rozstrzeliwali ich ze związanymi rękami. Nieubłagany wróg nasz, Niemiec, chce zniszczyć cały nasz naród dlatego, że zagarnąć chce ziemie, na których od wieków żyjemy my, Polacy. Dlatego niszczą i mordują Niemcy naszych braci w Polsce, tępią, rozstrzeliwują i wieszają inteligencję polską, wypędzają chłopów z ich ziemi. Dlatego wymordowali tutaj, w lesie katyńskim, oficerów i żołnierzy polskich. Krew braci naszych przelana w tym lesie woła o pomstę.
Mamy obecnie broń w ręku, broń daną nam przez zaprzyjaźnionego sojusznika, przez Związek Radziecki, na który Niemcy nieudolnie usiłowali przerzucić zbrodnię tu przez nich dokonaną. Broń tę wykorzystać musimy dla wyzwolenia uciemiężonej Ojczyzny i dla pomszczenia tej wielkiej, niesłychanej zbrodni, której Niemiec tutaj dokonał.
Pamiętajcie, oficerowie i żołnierze — głos pomordowanych naszych braci woła do nas.Musimy go wysłuchać!
Katyń, 30 stycznia
„Zwyciężymy” nr 13/1944, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Otwarły się katyńskie mogiły. Krzyczą, wołają na cały świat. Niemieckimi kulami w czaszkach, dokumentami, dowodami niezbitymi. O niemieckiej straszliwej zbrodni i niemieckiej straszliwej podłości. [...] Woła do nas krew katyńskiego lasu głosem mocnym, nakazującym. Wzywa nas krew katyńskiego lasu do zemsty nieubłaganej, bezlitosnej. Słuchajcie tego głosu, żołnierze naszego Korpusu. [...] Kiedy idziecie na zachód, kiedy bijąc w pierś wroga, przez zaciśnięte zęby mówicie sobie: za Warszawę, za Westerplatte, za Kutno — nie zapomnijcie dodać i tego: za Katyń!
Moskwa, 1 lutego
„Wolna Polska” nr 4/1944, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Akcja protestu przeciwko niemieckim morderstwom w Katyniu miała niezwykle masowy przebieg. Jej bojowy charakter wyraził się w uchwalonych rezolucjach, a przede wszystkim w trwającej jeszcze i rozwijającej się zbiórce na kolumnę czołgów „Mściciel Katynia”. Sumy zadeklarowane, które stopniowo wpływają, wynoszą razem ponad milion rubli, z czego organizacje w Uzbekistanie zadeklarowały pół miliona.
Moskwa, 13 kwietnia
„Wolna Polska” nr 14-15/1944, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Było około godziny 13.00 w południe. Dwa czołgi sowieckie dotarły na przedmieście Pragi. [...] Podjechawszy na wysokość stanowisk dział ostrzelały one obsługę z karabinów maszynowych, po czym wycofały się w kierunku Zacisza.
Był to podjazd armii sowieckiej, która zbliżała się do Warszawy i w tym dniu zajęła Radzymin, Wołomin i doszła do Zielonki pod Warszawą. W godzinach popołudniowych żołnierze Wehrmachtu z bagnetami na karabinach powoli posuwali się ulicami równoległymi do szosy radzymińskiej w kierunku Zacisza, szosą natomiast jechały powoli niemieckie czołgi i wozy bojowe przygotowane do natychmiastowego otwarcia ognia do żołnierzy sowieckich.
Warszawa, 30 lipca
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Wczesnym świtem 14 na 15 września usłyszeliśmy dudnienie ziemi, warkot silników.
Otworzyliśmy bramę. Ulicą Odrowąża – powstaniową „aleją śmierci” – gdzie tylu Polaków straciło życie – jechały ciężkie radzieckie czołgi. Na podwórku zbierano broń i amunicję pozostałą po Niemcach. Weszli Rosjanie z kuchnią polową. Ruski żołnierz wyciągnął zza cholewy drewnianą łyżkę: „Na, grażdanka, pokuszaj” – a było to po trzech dniach, gdy gryźliśmy skórki od chleba, a w ustach brakowało nam śliny. Przyszło też Wojsko Polskie – choć na czapkach mieli orzełki bez korony („kury”), szli przecież do Polski, zmordowani, zmęczeni, głodni, niewyspani. Bronili Pragi, Bródna. [...] W naszym domu zajęli część piwnic radiotelegrafiści. Słychać było hasła wywoławcze: „Mramor”, „Mramor” „odezwij się”, albo: „Tu Mak 1”, „Tu Mak 2”.
Warszawa, 14/15 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Spontanicznie wyrażana wdzięczność swym wyzwolicielom była tego dnia widoczna na każdym kroku. Nie trzeba było nikogo mobilizować ani zachęcać zarówno do udziału w manifestacji na cześć Armii Radzieckiej, jak i do składania wizyt czerwonoarmistom. Nie zapomnę nigdy pewnej staruszki, która przyniosła przyniosła przebywającym na leczeniu żołnierzom własnoręcznie upieczone ciasto z resztek mąki, jaką jeszcze posiadała.
Będzin, 23 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Proste rozumowanie, które przeprowadziłem w Oświęcimiu, że regułą niemiecką było niszczenie ludzi, regułą sowiecką wywożenie ludzi, doprowadziło do logicznego wniosku, że Katyń na tle rzeczywistości niemieckiej jest logiczny i w niej się harmonijnie mieści, na tle rzeczywistości rosyjskiej byłby wyjątkiem, jedynym zresztą.
8 sierpnia
Stanisław M. Jankowski, Ryszard Kotarba, Literaci a sprawa katyńska, Kraków 2003, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
W dniu 21 stycznia 1945 zjawili się w krakowskiej Gazowni Miejskiej żołnierze niewiadomej formacji Armii Czerwonej i zabrali następujące samochody:
1. autobus monterski Ford – wartość zł 60.000
2. auto osobowe Chevrolet – wartość zł 65.000
3. auto ciężarowe Ford – wartość zł 50.000
4. auto ciężarowe Ford – wartość zł 55.000
razem zł 230.000
Żołnierze zabierający odmówili wydania kwitu.
Kraków, 22 września
Ze zbiorów GK [bez sygn.], cyt. za: Rodzima energia. Nafta i gaz na polskich ziemiach, wybór i oprac. Maciej Kowalczyk, Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.
Jeśli znajdzie się taki historyk, który zestawi i oceni wszystkie prowokacje hitleryzmu, to dwie z nich musi postawić na czoło. Podpalenie berlińskiego Reichstagu i wymordowanie około dziesięciu tysięcy oficerów polskich w Katyniu. Bezcelowe byłoby zajmowanie się sprawą, czy rząd emigracyjny i wszyscy kierownicy partii i organizacji współpracujących z tym rządem mogli dać wiarę prowokacyjnemu oskarżeniu Związku Radzieckiego [...]. Uwierzyli w to oskarżenie dlatego, że uwierzyć chcieli.
[...]
Można nawet przypuszczać, że rząd emigracyjny i wysoko postawieni wykonawcy jego zleceń nie stanowili stada bezkrytycznych baranów i skończonych głupców, którzy dali się nabrać na tak grubymi nićmi szytą prowokację hitlerowską. Katyńska prowokacja została tak skwapliwie podchwycona przez cały aparat propagandowy rządu londyńskiego w kraju i na emigracji dlatego, że była doskonałą odskocznią do nowej kampanii oszczerstw przeciwradzieckich. Każde słowo, wypowiedziane na ten temat przez pisma podziemne delegatury AK, NSZ, sanacji, WRN, Stronnictwa Ludowego, endecji i im podobnych, ziało ogniem zemsty i jadem nienawiści do ZSRR. Katyń był przez długi czas codzienną pożywką reakcji, która jak szakal na pobojowisku żerowała na ofiarach hitlerowskiej kaźni.
Warszawa, 7 grudnia
Władysław Gomułka, W walce o demokrację ludową, Warszawa 1947, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Polska jest sowietyzowana, a nade wszystko – rusyfikowana w takim tempie, że nawet ja, co nie miałam złudzeń i wszystkiego tego się spodziewałam, jestem przerażona. Radio od rana do nocy zieje moskiewszczyzną. Mój Boże, toć doby nie starczyłoby, żeby uczyć o Polsce, mówić o Polsce, lecz Polska znikła z radia. Mówi się tylko o Rosji. Pismo „Radio i Świat” jak płatny komiwojażer „dobrego interesu” zachęca tych, co przeszli „radiowy kurs lekcji rosyjskiego” do czytania „Prawdy”, „znanego w całym świecie organu partii bolszewików”. Dziś po raz pierwszy miasto dekorowano tylko na czerwono, i po raz pierwszy zobaczyłam wywieszone portrety Stalina. Już przypomina się straszliwy zbezczeszczony Lwów z 1940 roku. Bronkowie widzieli już dziś pochód z niesionym portretem Stalina. Wiech zaplugawia coraz bardziej język polski rosyjskimi zwrotami, a w „Przekroju” obrzydza historię Polski w niby to humorystycznych opowiastkach obliczonych na przypodobanie się moskiewskiemu władcy. Może w innych warunkach byłoby to dowcipne, dziś jest moralnie skandaliczne. Coraz wyraźniej widać, że idzie o to, żeby splugawić Polakom wszystko, co polskie.
[...]
Od Niemców groziła Polsce zagłada biologiczna, od Moskali – stokroć straszniejsza – duchowa i moralna. Jestem zrozpaczona, że tyle Polaków okazało się podatnymi do nikczemności. Zresztą myślę, że przyjdzie i zagłada biologiczna: nadchodzą czasy, w których zginie nowych sześć milionów Polaków.
Warszawa, 6 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Rosja. […] Kościół szaleje! Uniwersytety (Bójcie się Boga! prawie tak jak przed wojną). Więc co robić? Nie mówię, że to najlepiej. Ale co robić?! Kto daje nam gwarancję, że ten ustrój, który umożliwia wolność i postęp, przejdzie przez wszystkie niebezpieczeństwa? Na kim się opieramy? Górnicy, część robotników i nawet Żydów (myślę, że nie więcej jak 20%). Że większość jest jeszcze przeciw nam, to dlatego mamy zrezygnować z takiej szansy historycznej. No więc i ja czasem celowo daję się ponieść temperamentowi: My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji. A co będzie, jeżeli w Rosji zwycięży nowy [Andriej] Żdanow? Czy ja twierdzę, że nie ma ryzyka? Ależ jest! Dlatego [tekst nieczyt.] musimy podnieść (raczej stworzyć) polską kulturę marksistowską, bo bez niej (jak i bez sztuki na najwyższym poziomie) przyjdzie klęska nieuchronna. Czy tak, czy tak [wyr. nieczyt.]. Czy Rosja będzie chciała „połykać” czy nie. ale jedno jest tu niecelowe, zbrodnicze. Humor polski (wisielczy humorek warszawski: nie damy się). Dalej: myślenie o Rosji w kategoriach alienowanych (szlachecko-romantycznych). Dalej – résistance. Dalej: krytykowanie ustroju. Że poeta nie lubi kopać pobitych? Naprawdę nie odnoszę wrażenia (niestety), żeby opozycja była zdławiona. Jest, i to jest bezczelna, i tylko czyha na sposobność potężniejszego Żdanowa (nie mówią już o wojnie). Opozycja ta jest wrogiem prawdy i piękna i musi być zdławiona. Poza tym – zdławiony powinien być antyintelektualizm polski, romantyzm, sentymentalizm, ksenofobia, katolicyzm… […]
Jeżeli wyrzucić empirię, to czy to nie jest alienacja? Jaką empirię? Taką, że „człowiek” w Polsce nie jest „wolny”? nie, bo to jest empiria plus alienacja kapitalistyczno-feudalna. Konkretnie wygląda to tak. Albo: 1). przemysłowiec nie może założyć fabryki, albo 2). inteligencik opozycyjny czy krypto opozycyjny (jakiś Sandauer) nie może dostać paszportu za gr.[anicę], 3). inteligencik nie może głosować na ONR, 4). Tatarkiewicz ma mniejsze wpływy, 5). studenci nie mogą bić Żydów itd. a w tym przekładzie „dramat wolności” wygląda zupełnie inaczej. Ja żądam dowodów (faktów) konkretnych! Artysta musi zajmować się tym, co widzi.
Sceux, Francja, 7 grudnia
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
W piątek byliśmy (za zaproszeniem) na niesamowitym, ale dużo dającym do myślenia przedstawieniu moskiewskiego Teatru Dramatycznego – „Wielkie dnie” (obrona Stalingradu). Był to reportaż teatralny, połączenie kina, radia, gazety i teatru. Widowisko złożone z 9 obrazów, w których pokazano kilka scen z walk w Stalingradzie od strony rosyjskiej i niemieckiej, kilka scen w gabinecie Stalina na Kremlu i scenę z Rooseveltem w Ameryce. Wszystkie postacie historyczne wystudiowane do najdrobniejszych naturalistycznych szczegółów, jak z gabinetu figur woskowych. W sumie pokazano całą dobę pracy Stalina (i o to tylko chodziło), aż do momentu, kiedy nad ranem zasypia ze zmęczenia na fotelu (oczywiście z książką w ręku, oczywiście słuchając koncertu D-dur Czajkowskiego) i śpi... kilkanaście minut. Jest to bardzo zuchwałe ryzyko liturgiczne, kazać publiczności patrzeć na te nieme sceny, gdy władca największego imperium układa na biurku ołówki, przyrządza sobie fajkę, chodzi i myśli etc. Tylko demoniczność postaci i świetna gra aktora sprawiają, że to jest nie tylko do wytrzymania, ale w jakiś niezdrowy sposób zajmujące. Naturalizm jest aż żenujący, ma się wrażenie, że się kogoś podgląda. Tylko w przedstawieniu Churchilla na rozmowie ze Stalinem nie ustrzeżono się partyjnej stronności. Churchill jest zagrany jako karykatura – i całkiem pod kątem dzisiejszej chwili. […]
Naturalizm sztuki jest jednocześnie idealistyczny. Rosja – zwłaszcza wyższe sfery – generałów, dygnitarzy oczyszczono starannie ze wszelkich cech ujemnych, a nawet po prostu ludzkich. M.in. – Roosevelt pije whisky, Niemcy piją wódkę szklankami, rosyjscy generałowie nie dotknęli nawet koniaku, który im przyniósł ordynans na polowej kwaterze. Gdy – nieskazitelni abstynenci – wychodzą z narady wojennej, koniak wypija, oczywiście, ordynans. [...] Otóż w tym reprezentacyjnym widowisku, jakoby socjalistycznym, występuje tylko dwoje ludzi prostych: ów ordynans wypijający koniak i kucharka obozowa, jakaś czuwaszka, źle mówiąca po rosyjsku. Obie role są wybitnie śmieszne. Poza tym „lud”, tak jak niewolników w „Księciu Niezłomnym”, widać tylko tłumnie schylony nad czarną robotą kopania rowów obronnych, raz na chwilę ukazują się żołnierze. W „Księciu Niezłomnym" ten lud przynajmniej się skarży na swój los – tu milczy. Całe widowisko grają panowie tego ludu – generałowie, ministrowie, dyktator. Gdyby podstawić pod nich osoby z carskich czasów, rzecz mogłaby być grana za carów bez najmniejszej zmiany tekstu.
Szczególnie charakterystyczna jest scena końcowa, święcąca tryumf zwycięskiej kontrofensywy. Odbywa się to w gabinecie Stalina. On występuje tym razem nie w szarej kurtce (a la Piłsudski), ale w marszałkowskim mundurze - trzej wodzowie (gen. piechoty, gen. artyleru, gen. lotnictwa) – w paradnych mundurach. Lokaj w białej kurtce wnosi wino, piją za zdrowie wielkiego narodu rosyjskiego i wielkiego Związku Sowieckiego. Sala tym razem empirowa, za całe umeblowanie – biało-złocisty jedwabny fotel nasuwający nieuchronnie myśl o... tronie. Na ścianie z dwu stron „tronu” wielkie portrety Kutuzowa i... Suworowa. I na to patrzy Warszawa, i jakaś przecie Warszawa służalczo i niewolniczo oklaskuje scenę z portretem Suworowa, kata Pragi, zdobywcy Warszawy, pogromcy Kościuszki! I ten teatr w gościnie „przyjacielskiej” nie zawahał się przed potwornym nietaktem, przed nieprzyzwoitością pokazania tu tej dekoracji... Tak upadliśmy, że nikt już z możliwością obrażenia nas się nie liczy.
Siedzieliśmy ze St. w pierwszym rzędzie. Ciekawam, czy UB zanotowało, żeśmy nie klaskali.
Warszawa, 10 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dostawaliśmy mnóstwo zaproszeń. Ponieważ coś wybrać muszę i na coś odpowiedzieć – więc wybrałam podwieczorek u Cyrankiewicza – „pożegnalny” dla wyjeżdżających tego dnia wieczorem aktorów tego tak bardzo złego teatru rosyjskiego.
Kiedyśmy wysiadali z taksówki, jednocześnie z nami wysiadła Elżunia Barszczewska. Po drodze przez dziedziniec do pałacu Rady Ministrów zgadało się o tym teatrze. Wyrażała wniebowzięte zachwyty. – „Chyba – rzekłam – udajecie wszyscy, że wam się to tak podobało. Przecież każdy nieuprzedzony człowiek musi przyznać, że to niedobry teatr, a tak złego i ordynarnego przedstawienia, zarówno co do gry aktorów, jak co do prostactwa i nudy samej sztuki, jak ta „Wiosna w Moskwie”, to dawno nie widziałam.” Elżunia się stropiła i powiedziała: „Tak, ale ten entuzjazm do sztuki, oni mają taki entuzjazm. U nas tego nie ma”. – „Entuzjazm dla sztuki w teatrze, to dobra gra – odpowiedziałam. – Inne formy entuzjazmu nie wchodzą tu w ogóle w rachubę.” [...]
Weszliśmy do hallu. Poza tym, że byłam tam kiedyś na początku tamtej niepodległości na jakimś zebraniu jakiegoś komitetu przy Radzie Ministrów (bodaj że jeszcze wtedy, kiedy prowadziłam referat „Robotnicy rolni” w Ministerstwie Rolnictwa) – mogę powiedzieć, że byłam tym razem jakby po raz pierwszy i w tym gmachu, i zwłaszcza na „podwieczorku” premiera. Cyrankiewicz też (którego nie lubię za płaszczenie się nad miarę i za wzięcie na siebie roli grabarza partii, która go wychowała) był pierwszym w ogóle premierem, jakiego rękę w mym życiu uścisnęłam. Stał bowiem w progu jednego z pokojów i witał gości razem z żoną, Andryczówną. Andryczówna wygląda daleko ładniej w cywilu niż na scenie.
Ale wracam do hallu. Od Stacha odebrał laskę i kapelusz bardzo stary o siwych wąsiskach woźny, pilnujący wieszaka „ministerialnego”, i który Stacha sam gestem do siebie zaprosił. Na pewno pamiętał wszystkie gabinety, które przez ten hall przedefilowały, a Stacha wziął za coś w rodzaju eks-prezydenta, sądząc po aparycji. […] Znalazłam się w towarzystwie Małyniczówny i Teresy Roszkowskiej i zostaliśmy przez te panie zapoznani z aktorem Chanowem, którego zauważyłam była w jednej z ról sztuki „Wiosna w Moskwie”. W bardzo niewdzięcznej nudnej roli wykazywał przynajmniej większe opanowanie ruchów, odrobinę dyskrecji i kultury – wszystko brakujące innym.[...] Chanow był najpierw oszołomiony, że widzi przed sobą aż trzy „znakomite” kobiety (każda bowiem z nas, trochę dla kawału, ot tak, rekomendowała dwie inne jako "wielkie" i niezrównane w swym rodzaju i tym podobne głupstwa) – „Tyle znakomitych kobiet – mówił – toż wy nas prześcigacie.” Snadź w Rosji nawet ludziom o siwiejących skroniach zdołano wmówić, że wszędzie poza Sowietami los kobiet jest upośledzony, a „wielkie kariery” dla nich niedostępne. Wdawszy się w rozmowę ze Stachem o Czechowie, Turgieniewie itd. ów Chanow wykazywał świetną znajomość tych autorów, a niektóre powiedzenia świadczyły o jego niezłej kulturze estetycznej w ogóle. Zdarzyło mu się w tej rozmowie powiedzieć (z okazji „Wiśniowego sadu”): „Tak – rzeczy ginące i przemijające mają zawsze jakieś rozrzewniające piękno”. Ciekawe, że z rozmowy o tych autorach nie skręcił bynajmniej i nie zdradzał w tym kierunku żadnej ochoty – na literaturę sowiecką. […] Najciekawsze, że ni słowem nie zapytał o nasze wrażenia z ich teatru.
Warszawa, ok. 5 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Uwaga o Rosji. Gdy w koniecznej dla życia potrzebie znalezienia pozytywnych stron obecnej rzeczywistości szuka się usprawiedliwienia dla Rosji – zawsze w końcu osacza nas okropna myśl. Terror, Komitety i policje bezpieczeństwa, przepełnione więzienia, tajny nadzór, szpiegostwo, tortury i straszne jak zła legenda o smoku obozy pracy, tylko brakiem krematoriów różniące się od Oświęcimów i Buchenwaldów – to wszystko po 30 latach zwycięskiego ustroju socjalistycznego? Walka z kontrrewolucją po 30 latach od rewolucji? Walka 20 milionów ściganych przestępców z najlepszym na świecie ustrojem? Ludzie nie są aż tak źli i głupi, żeby mieli występować masowo przeciw ustrojowi, który ich uszczęśliwia, który jest naprawdę dobry. Tylko w ustrojach despotycznych, antyludzkich, ziejących nienawiścią i fanatyzmem możliwe jest istnienie tak wielu „wrogów” i tak strasznych instytucji dla fabrykowania przestępców.
Warszawa, 1 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Całą noc moje okno jarzyło się wielu setkami czerwonych żarówek iluminujących gmach policji i trzy na jego ścianie portrety – Lenina, Bieruta i Stalina. Rano tzw. lotem błyskawicy rozeszła się po mieście wiadomość podana zresztą już o siódmej w rannej prasie i w radiu, o mianowaniu sowieckiego generała Rokossowskiego ministrem obrony „narodowej” i naczelnym wodzem armii „polskiej”. Wyszedłszy na miasto widziałam, jak ulica jest skonsternowana. przyciszona. Z urywków rozmów po drodze można się było domyśleć, wszyscy tylko o tym mówią, a raczej szepczą. Wpadło mi w uszy, jak na postoju taksówek kierowca mówił do kolegi: „Słyszałeś? Mamy marszałka!”. Bo Rokos. mianowany został „marszałkiem Polski”. Po południu mała uboga krawcowa, która do mnie przyszła, pyta z wielkimi oczyma: „Co to się dzieje, proszę pani? Co to się z nami dzieje? Przecież to ruski, ten co go naznaczyli gdzieś tam". I opowiedziała mi jeszcze, jak dzieci w naszej kamienicy śpiewają już w domu rosyjskie piosenki. A gdy babcia jednemu z nich nie dała śpiewać po rusku, dziecko odpowiedziało: „Nam pani każe w domu śpiewać po rusku, a jak babcia nie pozwoli, to ja się poskarżę pani”. Car Mikołaj II powinien wstać z grobu i dekorować wszystkich dzisiejszych władców Polski orderem „za obrusienje Polszy”. Bo on był w tej materii szczeniak w porównaniu z bolszewikami.
Warszawa, 7 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W nocy nie śpię do czwartej – histeryzuję na temat Polski. Niemcy walili obuchem w łeb, lecz o ile obuch nie trafił, człowiek żył, choć pod ziemią, wolny i piękny. Rosja działa jak żrący kwas prżetrawiający duszę narodu i zmieniający jej organiczny skład w amalgamat nie do poznania i w dodatku cuchnący. Ale w moich notatkach sprzed wojny też tak strasznie rozpaczam nad losem Polski. Może i teraz przesadzam. Muszę naprawdę zdobyć się na więcej spokoju w ocenie sytuacji.
Warszawa, 27 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Drugi mój występ związany z Tygodniem Książki miał miejsce w Gimnazjum i Liceum im. Hoffmanowej [pomyłka – powinno być – Narcyzy Żmichowskiej], na Klonowej 16. Zdaje się, że ta szkoła powstała jeszcze za dwudziestolecia z pensji Hewelkowej, gdzie ja się uczyłam. Z ulgą (tak samo jak zresztą poprzedniego dnia w Lidze Kobiet) powitałam biało-czerwone dekoracje i brak portretu Stalina. Był tylko wielki portret Mickiewicza i w każdym pokoju na ścianie... mały dębowy krzyż. Polonistka szkoły powitała mnie słowami takiego entuzjazmu, że mnie to zażenowało. [...] Audytorium, piękna jasna amfiteatralna sala z doskonałą akustyką. Wypełniły ją dziewczęta różnych klas, piękne, zdrowe, hoże. Słuchały znakomicie, była taka cisza, że słyszałbyś lot motyla. Zapytane potem, które z opowiadań („Pani Zosia” i „Książki”) lepiej im się podobało, krzyknęły jednym głosem: „Pani Zosia”! Gdy zapytałam, jacy pisarze obecni im się najlepiej podobają, kilka głosów w różnych punktach sali odpowiedziało: „Brandys”. – „A co Brandysa?” Odpowiedziały: „Trylogia”. Nie wiem, co to „trylogia” Brandysa, myślę, że to przerabiają w kursie szkoły, pewno sądziły, że tak wypada powiedzieć. Na pytanie: „A jeszcze kogo?” – „Gałczyńskiego” – odezwał się pojedynczy głos powitany... chóralnym śmiechem. Zapytałam, czy ten śmiech wyraża zachwyt nad poezją Gałczyńskiego, czy jej krytykę? Odpowiedziało mi dziwne, wieloznaczne milczenie, u niektórych wymowne spojrzenia i uśmiechy. Przypuszczam, że Gałczyński jest przedmiotem wielu nieporozumień, bo nie wiadomo, czy jest aż nieprzyzwoitym piewcą reżymu, czy kpi z niego pod pozorem zachwytów; nie wiem, jak uczy o nim szkoła, ja sama uważam go za genialnego, ale bezwstydnego załgańca; więc nie podjęłam tej sprawy. Potem jeszcze kilka głosów, że lubią czytać Żeromskiego, więc chwilę o Żeromskim. Kiedy pożegnawszy się z tą dwuznaczną młodością wychodziłam, usłyszałam (była to sobota 7 maja), jak nauczycielka wołała do panien: „A więc w poniedziałek proszę przyjść rano bez książek. Pójdziemy na cmentarz żołnierzy radzieckich!” Przypomniało mi się, jak w wilię strajku szkolnego 1905 koleżanka pożegnała mnie temiż słowy: „Przyjdź jutro bez książek”.
Ten cmentarz przy alei Żwirki i Wigury kosztuje pono pół miliarda złotych, Warszawa wystawiła tam obelisk 35 metrów wysokości, na którym wiecznie płonie czerwony znicz nad polską stolicą. Takie cmentarze są po wszystkich miastach, otoczone kultem i czcią oficjalną. Dzieje się to wtedy, gdy poza Powązkami Wojskowymi – dziełem pietyzmu rodzin – żadne mogiły polskie nie są uczczone, wszystko oplute, zadeptane, a żaden znicz na żadnym niebotycznym obelisku nie mówi światu, że na tej ziemi ginęły w bezprzykładnym bohaterstwie miliony Polaków.
Warszawa, 7 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W poniedziałek po południu zjawił się już komisarz spisowy (spis ludności 3 grudnia) z wstępnymi indagacjami. Młody Żyd, całym zachowaniem się i sposobem pytań zdradzający ubiaka. Zapisując personalia pani Marysi spytał od razu: „Na jakim froncie pani mąż zginął?” (a ten mąż, brat Anny, umarł niewinnie w więzieniu w Kijowie). Zapisując personalia Anny udawał, że nie wie, kto ona, ale w dalszej rozmowie powiedział nagle: „A przecież „Uliczka Klasztorna” jest wycofana z obiegu”. Potem, gdy miał zapisać miejsce pracy, a Anna powiedziała: „piszę w domu”, zastanowił się: „To może napiszemy „warsztat domowy”? Ale nie – dodał – to by mogło być na pani niekorzyść”. Działo się to w moim pokoju, dokąd wdarł się, aby i mnie zapisać i z trudem dał sobie wyperswadować, że wszystkie instrukcje do spisu zostawiłam w Warszawie, że przebywam tu czasowo i że nie mogę być w dwu miejscach zapisana. Na jego słowa Anny dotyczące wyrwało mi się: „Jak to zaszkodzić? Przecież spis ma cele wyłącznie statystyczne i, jak zapewniano w obwieszczeniu o nim, nie może być wykorzystywany dla żadnych innych celów. Nie może więc nikomu pomóc ani zaszkodzić”. Zastrzeliła nas wręcz rubryka: „gdzie się mieszkało przed wojną?”. Jest w niej odsyłacz: „Mieszkańcy Lwowa, Wilna i innych okolic byłych ziem wschodnich mają podawać tylko: ZSRR”. Tak więc Anna dowiedziała się, że całe swe życie przeżyła w Związku Radzieckim, a nie w Rzeczypospolitej Polskiej. Razem z nią dowie się o tym około 6 milionów Polaków, którzy z ziem wschodnich pochodzą, a na dzisiejszych ziemiach odzyskanych przygniatającą większość ludności stanowią. Wzywa się ludność, aby przy spisie podawała dane prawdziwe, a jednocześnie w tak ważnym punkcie jak ustalenie miejsca urodzenia i zamieszkania przez większą część życia zmusza się ją urzędowo do podawania fałszywych informacji. Bo z punktu widzenia statystyki najwierutniejszym kłamstwem jest podawać, że we Lwowie czy Wilnie był przed wojną Związek Radziecki. Wszystko to stwarza warunki sprzyjające panicznym plotkom, pogłoskom, nastrojom strachu, rozpaczy, beznadziejności. Spis ludności może być rzeczą całkiem niewinną, ale w masach narodu wzbudza przekonanie, że posłuży do wielkich wywozów. I nawet mnie trudno się oprzeć takiemu wrażeniu.
Wrocław, 27–28 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Z chwilą, gdy hordy hitlerowskie zajęły niemal całą Europę, gdy dymiły piece krematoryjne, w których ginęli najlepsi synowie, oddani sprawie ludu, wówczas to armia hitlerowska napadła na Związek Radziecki jako jedyny kraj socjalizmu. Który usiłowali zmienić w cmentarzysko i poczęli budować tam obozy śmierci. [...] Między innymi utworzyli w Katyniu koło Smoleńska obóz żołnierzy i oficerów Wojska Polskiego, gdzie wymordowali w barbarzyński sposób ponad 12.000 patriotów polskich. [...]
[Mikołaj Marczyk] w myśl wytycznych mocodawców — hitlerowców, opracował referat i organizował zebrania, usiłował powstrzymać i zahamować zapał członków Polskiego Ruchu Oporu do zbrojnego działania i wyzwolenia się spod jarzma okupacji imperializmu niemieckiego oraz wzbudzić nienawiść do Związku Radzieckiego, ostoi pokoju światowego, niosącego wyzwolenie uciskanym narodom i wołającym pomsty tysiącom niewinnych ofiar reżimu hitlerowskiego, ginącym w obozach śmierci jak Oświęcim, Majdanek, Dachau i inne. [...]
[Marczyk] to wyraziciel rasizmu, sługus hitlerowski i jednocześnie zdrajca klasy robotniczej i swojej ojczyzny, zaprzedający się faszyzmowi, zatracający wiarę w siły mas pracujących i wyzwolenie spod okupacji hitlerowskiej.
Rzeszów, 30 listopada
Stanisław M. Jankowski, Pod specjalnym nadzorem, przy drzwiach zamkniętych (Wyroki sądowe w PRL za ujawnienie prawdy o zbrodni katyńskiej), „Zeszyty Katyńskie” nr 20, 2005, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Okupant wiedząc, iż oskarżony jest komunistą, [...] wykorzystał szczególne zagrożenie oskarżonego, jako podpadającego pod tych prześladowanych przez władzę hitlerowską ze względów politycznych, i wywiózł oskarżonego do Katynia, okazał mu tam w obecności komisji tzw. Czerwonego Krzyża zwłoki pomordowanych żołnierzy polskich i zaopatrzywszy oskarżonego w szereg pamiątek po pomordowanych — po powrocie kazał, [...] pod groźbą utraty życia i wymordowania rodziny, w asyście niemieckiej wygłaszać sprawozdania [...] w tym sensie, że zbrodnię katyńską popełniło wojsko względnie władze ZSRR. [...]
Obciążając zbrodnią katyńską ZSRR, szedł na rękę władzy państwa niemieckiego, gdyż budził u słuchaczy z jednej strony nienawiść i odrazę do ZSRR, a z drugiej strony sympatię do okupanta hitlerowskiego, podrywał wiarę Narodu Polskiego w słuszność walki z okupantem i w szczerość sojuszu i przyjaźni z Narodem ZSRR, czyniąc to, miał świadomość przestępczości swego działania i zdawał sobie sprawę, że działa na szkodę Państwa Polskiego.
Rzeszów, 14 lutego
Stanisław M. Jankowski, Pod specjalnym nadzorem, przy drzwiach zamkniętych (Wyroki sądowe w PRL za ujawnienie prawdy o zbrodni katyńskiej), „Zeszyty Katyńskie” nr 20, 2005, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Motywem podstawowym, który zadecydował, że Rząd Polski wystąpił z inicjatywą zamiany i podpisał umowę, są złoża naftowe z poważną ilością czynnych otworów oraz złoża gazu ziemnego znajdujące się na odcinku terytorium odstępowanym nam przez Związek Radziecki. [ubogie tereny w okolicy Ustrzyk Dolnych] Tak więc dzięki tej umowie uzyskujemy szczególnie cenne i niezbędne dla naszej gospodarki paliwa. [...] W świetle tych faktów, zważywszy, że umowa, którą Rząd dziś przedkłada, stanowi dalsze wzmocnienie naszego potencjału gospodarczego i czyni zadość naszym istotnym potrzebom, wnoszę w imieniu Rządu o uchwalenie ustawy ratyfi kacyjnej. (Długotrwałe oklaski)
Warszawa, 25 maja
„Trybuna Ludu”, nr 145 z 26 maja 1951, cyt. za: Rodzima energia. Nafta i gaz na polskich ziemiach, wybór i oprac. Maciej Kowalczyk, Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.
Kochani!
Czas leci szybko – już trzy tygodnie jestem tutaj i pracuję na „rybałce” w kołchozie. Pracujemy na trzy zmiany – co 8 godzin wypływa jedno „ogniwo” („zwieno”) złożone z ośmiu ludzi i łowimy rybki w Jeniseju. […] Mieszka się na rybałce w „izbuszce” – coś między ziemianką a barakiem – zaś w samym „stanku Dienieżkino” („stanok” – osada) są dwa duże budynki przypominające schroniska turystyczne u nas w górach, i w nich (nocuje?) żyje (nie „mieszka”, bo większość w pracy poza domem) ponad 40 rodzin – rosyjskich Niemców i Łotyszów, których przywieziono tu 10 lat temu na posielenie. […] Po przyjeździe kołchoz dał nam 300 rb „awansu” dla zakupienia odzieży i prowiantu na robotę – wysokie buty gumowe – 140 rb, fufajka („tiełogrejka”) – 80 rb, „nakomarnik” – siatka przeciw komarom i moszce („moszka” to drobniutkie muszki, które tną tak, że się nie czuje – a natychmiast występuje krew i spuchlizna – w pierwsze dni wyglądałam jak Chinka lub świnka, tak zapuchły mi czoło i powieki, teraz już dobrze). Robota – jak robota – musi się wziąć pod uwagę, że ja nigdy nie pracowałam fizycznie, więc organizm nie chce się łatwo nałamać, ale cóż, gdyby mnie posłali tak jak innych z „wolnej wysyłki” na „lesopował” – wyrąb lasu, byłoby ciężej. Liczę, że sezon rybacki (jeszcze sierpień i wrzesień) jakoś przejdzie – już miesiąc przeszedł prawie, zaś w jesieni dostaniemy kartofle, zasadzone dla rybaków w kołchozie, opału jest pełno naniesionego wodą na brzegi – „zagotowka” opału polega tylko na przewiezieniu go łódką na miejsce, co odbywa się też grupowo – jednym słowem – sielanka.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 21 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Otrzymałam dziś 500 rb – 200 i 300 rb telegraficznie – telegramów nie doręczono, tylko powiedziano, że ze Lwowa […].
Nie spodziewałam się tak dużo forsy na raz – nie róbcie sobie tylko ciężaru ze mnie, ja stopniowo dam sobie radę. […] Kartofle posadzone 1. lipca [sic!] już kwitną i jest ich w kołchozie 8 hektarów, poza tym coś 25 arów kapusty jako pierwsza próba – bardzo dobrze rośnie, tak, że na zimę będą kartofle, kapusta i solona ryba oraz mleko – w sklepie zaś wszystkie kasze, mąka i cukier – tak, że jest nadzieja, że głodny nikt być nie powinien – proszę nie troskać się ze mną. Teraz nawet w lagrach wszędzie są tzw. „larki” (sklepiki), gdzie są wszystkie produkty, które mogą ludzie kupować, jeśli tylko mają pieniądze. Jechałam z wielu ludźmi z lagrów, którzy mi opowiadali – w niektórych lagrach ludzie zarabiają całkiem dobrze – na „gosrozczotce” – pensje jak na wolności, tylko nie wszędzie. Tutaj sklepy doskonale zaopatrzone.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 8 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski. Praca przymusowa i warunki bytowe deportowanych Polaków
Każdy przedmiot, który biorę w rękę przypomina mi dom – a każdy drobiazg jest bezcenny i pożyteczny – stary beret służy za „podszewkę” pod czarną chustkę – (w głowę silnie się marznie, na przyszłość kupię sobie męską czapę, - a to czoło odsłonięte – dopiero tu zrozumiałam, czemu kobiety rosyjskie noszą chustki „à la sybirska baba” zawiązane nisko nad brwiami). Biała peleryna zastępuje szafę, nakrywając wszystkie rozwieszone na wieszadle rzeczy. […] Na razie zwolniono mnie z rybałki, uznawszy, że nie ma tam ze mnie żadnego pożytku – gdy „dziewuszki” miejscowe biją 6 przerębli za dzień – a ja 1–2, i to nieidealnie, a drogę 8–9 km odbywam około godziny dłużej, niż moje towarzyszki. Obecnie więc szczęśliwie chodzę tylko w las – tj. 2–3 km wszystkiego, […]. Nigdy nie przypuszczałam, że nie jest to tak straszne, jak brzmi i że gdy wieczorem zadzwonią na jakieś zebranie czy „koncert” w klubie, będę mogła mieć dobrą minę. W tym tygodniu święto armii, więc już 2 razy była masówka i jeszcze jutro w programie.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 22 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Osoby, którym udowodniono prowokacyjne szerzenie oszczerstw, kolportowanie broszur hitlerowskich i fałszowanych przez okupacyjne władze niemieckie dokumentów „katyńskich”, osoby, którym udowodniono pisanie anonimowych napisów i haseł w miejscach publicznych, wydawanie i kolportowanie ulotek, oraz organizatorów zbiorowego słuchania audycji katyńskich „Głosu Ameryki” itp. należy aresztować i pociągać do odpowiedzialności sądowej.
Warszawa, 12 marca
Andrzej Przewoźnik, Katyń. Zbrodnia, prawda, pamięć, Warszawa 2010, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
W lecie w jednym z listów wyczytałam rozkoszne zapytanie: „czy Pani pływa? – bo nie znam zamiłowań sportowych Pani. […]”.
Otóż rzecz przedstawia się tak, jak w jednej bajce, którą czytałam dawno, gdzie były dwa kraje – jedna to była kraina „na niby”, a druga, to była „naprawdę”. Otóż sport to jest kraina na niby. Ludzie jeżdżą nad rzeki, w góry, na obozy i bawią się w to, co tutaj jest po prostu życiem. Wiosłowanie tutaj, to nie jest sport wioślarski, tylko praca, i jeden z naszych młodych ludzi (Niemców – rybaków) słusznie oburzył się na mnie w jeden z pierwszych dni mego tu przyjazdu, gdy powiedziałam, że „wiosłować jest bardzo przyjemnie”. Z drugiej strony u ludzi tutejszych, zapewne na skutek ciężkiej młodości w głodnych latach 41–45, nie ma nic poczucia humoru i zmysłu „gry”. […]
W zimie to samo jest z nartami, które tutaj nazywają się „łyże” i, tak jak wszystko możliwe, są własnego wyrobu. Łyże są szerokie na 20 cm i długie na 1,5 m, przywiązują się do walonków przy pomocy szumnie tak zwanych „juksów” – które stanowią bajecznie prostą kombinację dwu sznurków przewleczonych przez wyświdrowane w deskach 4 otwory. […] Łyże stanowią znów nie sport, tylko narzędzie pracy – przy głębokim, ponad metrowym śniegu, ogromnie sypkim, zawsze suchym (nie ma odwilży całą zimę) łyże chronią przed zapadaniem się w śnieg.
Kołchoz nasz jest „rybo łowiecki”. – W lecie podstawą jest rybactwo, a w zimie wszyscy mężczyźni „pracują” – łowiectwem. […]
Życie „stanku” stoi pracą ludzi, którzy go zamieszkują – jest to kolektyw związany koniecznością, bez pracy życie ustaje, żaden „diadia” nie wykona roboty, którą wykonać trzeba. Drzewa nie piłuje się dla czyjegoś widzimisię, tylko dla opalenia składów, gdzie leżą nasze kołchozowe kartofle, „koniuszni”, gdzie stoją konie, świnie i krowy (opala się część, gdzie stoją cielęta i prosięta i gdzie gotuje się ich paszę – bydło stoi bez ściółki, nie ma tu przecież słomy, ledwie po troszkę siana pod uprzywilejowane sztuki). Dalej opala się kancelarię, klub, diet-jasła (żlóbek), czynne okrągły rok, wobec faktu, że wszystkie kobiety pracują, oraz „banię”.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 30 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W czasie pobytu Anny gazety ogłosiły nagle urbi et orbi o „wielkim darze bratniego Związku Radzieckiego”, jakim ma być wybudowanie gigantycznego kompleksu gmachów, Pałacu Kultury i Nauki, z niebotykiem 200 metrów wysokim pośrodku. Ma to stanąć w samym sercu Warszawy na terenach między dawnym Dworcem Głównym, Złotą, Sosnową, Marszałkowską. Budować będą nie tylko rosyjskie maszyny, lecz rosyjscy inżynierowie i robotnicy z przywiezionych (jakoby) materiałów. Również projekt jest moskiewski, podobno uzgodniony z polskimi architektami, ale czy który odważył się naprawdę mieć swoje zdanie? Projekt podawany niemal co dzień w gazetach, to z lotu ptaka, to z tej lub owej strony, jest potwornie brzydki, niczym nie uzasadniony.
Cała Warszawa będzie leżała u stóp tego potwora. [...] Przypomniała mi się budowa Sóboru na Saskim placu. To także był największy wówczas gmach w Warszawie. Anna potraktowała to z filozoficznym humorem: „No, cóż – powiedziała – w XI wieku Niemcy budowali u nas kościoły chrześcijańskie. Teraz Rosjanie budują kościół nowej wiary”. Ale jest w tym i jakiś nonsens ekonomiczny. Rosja w swojej cywilizacji rzeczowej naśladuje Amerykę, wobec której ma zatajony kompleks niższości. I popada w absurdy. W Ameryce, zwłaszcza w New Yorku, gdzie istnieje spekulacja gruntami i place są niewiarygodnie drogie, wykorzystuje się je dla celów zysku budując drapacze chmur. U nas (ani tym bardziej w Rosji) to niepotrzebne, bo wszystkie grunty miejskie są własnością państwa lub miasta.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Zapaliliśmy ogień – piecyki w izb uszkach są zrobione z przeciętych na połowę beczek z benzyny – jest to wynalazek b. prosty i wygodny. Do palenia w piecu, nawet przy mokrej pogodzie wystarczy mały kawałek brzozowej kory („bierosta”) – której zwitki rozrzucone są po wybrzeżu – od napływów siatek do okrywek „kibasu” (kamyki obciążające niewody zawinięte w brzozową korę). Na gwoździach dokoła ognia rozwieszona odzież. Gumowe buty odłożone jak najdalej od ognia, by się nie rozkleiły. W kącie wisi czyjeś „rujo”, strzelbina „ochotnicza” – źródło pobocznych dochodów naszych „malczyków” (chłopców) – skórka z ondatra (szczury amerykańskie, prawdopodobnie piżmaki, sprowadzone tu w 1940 r.) kosztuje na punkcie odbiorczym 15–20 rb., zaś kaczka dzika na targu w miasteczku 12–15 rb (itd). Polowanie przypomina tu również Robinsona – wszystko trzeba sobie samemu zrobić. […] Wywołałam w tym roku sensację nowym wynalazkiem – ze skrzynki z masła (w sklepie naszym jest pierwszorzędne masło deserowe krągły rok) kazałam sobie zrobić uniwersalny mebel – taburet, szafka nocna i kuferek w jednym przedmiocie (chciałam powiedzieć w jednej osobie); wysoko ponad połogami półka, na której leżą bochenki chleba – którego zjadamy fantastyczne ilości, miski, kubki itd. Na kojkach leżą ludziska – czytałam kiedyś opis noclegowych domów w lewym świetle itp. żałosne obrazki, jak Malczewskiego „Śmierć wygnanki” itp. – nie trzeba patrzeć tragicznie. Szerokość 2 desek wystarczy by pomieścić rozpiętość życiowej powieści.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 23 czerwca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Kochani!
Jak Wam się podoba romantyczna nazwa mojej obecnej siedziby? – pachnie starosłowiańszczyzną czy nawet jakimś antykiem. W rzeczywistości jest to chatynka, - lepsza izb uszka, podzielona wewnątrz, z podłogą i podwójnymi okienkami, przy której stoi szopka – stajnia, gdzie zimuje 11 cieląt, 6 sztuk jałownika, 4 źrebaki i 1 koń, dla których jest tu więcej siana i bliżej niż w Dienieżkinie. Arkadyjska ta pastusza sielanka, którą mam odgrywać w ciągu zimy, ma za tło brzeg rzeczki Bogonidy po lewej stronie Jeniseju – od „stanka” (osady) dzieli nas 4 km i w tym tenże Jenisej. Na razie jestem tu sama, dochodzi tylko z pobliskiej osady (ok. 2 km) jeszcze jeden robotnik, w najbliższych dniach będzie skompletowana zimowa obsada – starszy „wozczyk” i 2 koniuchów, ja właśnie jestem jednym z tychże. Dla uspokojenia muszę dodać, że niedźwiedzie o tej porze roku śpią snem sprawiedliwego – (nieprawda, sprawiedliwych sny bywają zakłócane).
Wszystko to razem jest jednak lepsze niż się wydaje, gdyż robota przy jałowniku nie jest ciężka, a chroni mnie przed zimową rybacką. A co do bajecznego odludzia, to ja, na szczęście, samotności się nie boję, a może będę miała więcej możliwości czytania i pisania wieczorami. […] Szczęście, że po roku „sewiernej” praktyki, palenie w piecyku, rąbanie drzewa i tajniki sztuki kulinarnej nie są dla mnie tragedią. Robota ta ma jeszcze jedną ważną cnotę – zapewnia 20 trudodni na miesiąc, co umożliwia utrzymanie się samodzielne […], czego na innych miejscach zarobić bym nie mogła.
Bogonida, Kraj Krasnojarski, 10 października
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dzieliłam się z Wami jajkiem, całkiem prawdziwym – kupiłam sobie 2 – acha (po 5 rb. sztuka! jest to rozrzutność, ale zrobiona dla Wielkanocy, niech moje biedne „pogany” przecież coś zobaczą do ludzi podobnego), jedno pofarbowałam historycznymi papierkami z cykorii na śliczny czerwony kolor. Baźki moje dosyć słabo reprezentowały wiosnę, uzupełniały ją jednak Wasze karteczki, baranek robił mi wyrzuty, że zapomniałam mu posiać owies, o czym po tylu latach nie zapomniały moje tutejsze niemieckie katoliki – mogłam śmiało uszczknąć dwie garści z obroku naszego Orlika [...] czy źrebiąt. Mięsiwa reprezentuje pasztet z konserwy, autentyczną świnię „dziecięcina ciotki” (nie z ciotki) skrzętnie na ten cel przechowana. Poza tym są kotlety ze szczupaka (rybak jezdem, nie byle co), buraczki (z suszonych – można tu kupić kapustę, marchew i buraki ok. 10 rb. za kg, obiecano mi też cebulę, ale na razie obiecano), ze słodkich potraw – ryż (6,60 za kg) ozdobiony patriotycznie konfiturą z porzeczek leśnych (smorodina). [...] świętuję starannie, opracowując dekoracje mojej izbuszki [...].
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 5 kwietnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dwa tygodrie temu Polska zdobyła mistrzostwo Europy, pięciu jej zawodników kolejno zwyciężało, w tym, zdaje się, trzech w walce z Rosjanami. Dwu tylko zawodników radzieckich odniosło sukcesy, a w tym żaden Rosjanin, jeden był Łotysz, drugi Armeńczyk. Ale nie to jest ważne. Tylko że trudno opisać, choćby tylko uchem chwytany, nastrój sali. Entuzjazm dla zawodników polskich wyrażany krzykiem i oklaskami można tylko porównać do huku morza w czasie sztormu. To było ogłuszające. A kiedy po piątym zwycięstwie wielotysięczny tłum zaczął gromowym głosem „Jeszcze Polska nie zginęła” – i śpiewał, jak my nigdy nie śpiewamy – łzy pociekły mi z oczu i na usta cisnęły się słowa: „A kiedy śpiewa chór, drży serce wroga”. Zrozumiałam, że to „pod boks” naród odkuwa się za wszystkie swoje upokorzenia. Śmieszne, ale to była wielka manifestacja patriotyczna. [...]
Później mówiono, że „owacyjne” wykrzykiwania pod adresem zawodników radzieckich (przez spikerów) – zachęcały naszych: „Bij go w Jałtę! Bij go w przyjaźń”. Tak to się mści wszystko co narzucone. A jakże piękna mogłaby być ta nasza przyjaźń z Rosją!
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Jako honorowy członek Komitetu Obchodów Kopernikańskich i Odrodzenia, na odpowiedni list prezydium wzięłam udział w składaniu wieńców pod pomnikiem Kopernika. Było to w tę niedzielę, w którą po południu słuchałam przez radio igrzysk bokserskich. Stały niezbyt liczne delegacje ze sztandarami i wieńcami, fotoreporterzy, radiowcy. U wejścia do pałacu Staszica natknęłam się na Słonimskiego (w pięknej zagranicznej panamie) i Dygata, niosących wieniec. Przywitali się. Słonimski: „Pani Mario, niech pani z nami idzie”. – „Chętnie”. Ujęłam – jak to się mówi – wstęgi i poszłam. Stanęliśmy na miejscu wyznaczonym dla Związku Literatów, potem przyszedł tam jeszcze Koźniewski. Staliśmy jakie pół godziny, był upał. Potem z trybuny ustawionej przy pomniku przemawiał Dembowski. Długo i wiele razy mówił o „mrokach średniowiecza rozproszonych przez genialną myśl Kopernika”.
A przez ten czas „mroki średniowiecza” sunęły obu chodnikami ulicy w postaci setek po prostu chłopców z kokardkami i dziewczynek w białych do ziemi sukienkach, idących od i do komunii. Bardzo dobrze! Ale żeby z tego tłumnnego pochodu wiernych (bo każdemu dziecku towarzyszyła rodzina) ktoś bodaj rzucił okiem na odbywającą się uroczystość składania wieńców pod pomnikiem Kopernika. Żeby ktoś choć przystanął i bodaj zwrócił uwagę swemu dziecku na to, co się dzieje przy pomniku. Wystarczyło, że to jest uroczystość oficjalna – a kto wie, może wystarczyło, że to jest uroczystość bez księży i krzyży, aby się stała dla publiczności warszawskiej niedostrzegalna, zgoła – nie istniejąca. A przecież to była uroczystość i polska, i ważna. Nic nie pomoże – wystarczy, że wszystkiemu patronuje Rosja, nie dość że bolszewicka, ale jeszcze bezbożna. Bo myślę, że gdyby to była Rosja carska i prawosławna, ostracyzm w stosunku do niej nie byłby taki powszechny, niestety! Gubię się w ocenie tego wszystkiego i zaiste nie wiem, czy rozpaczać o moim narodzie, czy mam być z niego dumna? Bo to łatwo powiedzieć wspaniale: „nic, co narzucone przez obcych, nie chce się przyjąć na polskiej glebie; nawet cenna i pożyteczna roślina w tych warunkach usycha”. A z drugiej strony, przecież wiemy, że ten naród daje sobie z największą łatwością narzucać obce wpływy, snobuje się nawet na uleganie tym wpływom!
Warszawa, ok. 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Ukochani!
Dzielą mnie od Was tysiące kilometrów i blisko 3 lata czasu, który oddala mi Was niepomiernie silniej, niż przestrzeń. [...] Pisać mi też coraz trudniej – „administracyjna” strona potwierdzania odbioru dowodów Waszego starania brzmi niepomiernie sucho w zestawieniu z niespożytą świeżością stale i niezmiennie bijącego źródła Waszej pamięci. A opisywać moje tu życie – trzeba od razu pisać czuły romans – nie znając – dzięki Bogu, warunków i sposobu życia tutejszego, nie moglibyście pojąć skrótu, kilku słów – trzeba pisać dużo, by dać jakiś obraz. [...]
Na dworze, za ścianami naszej izbuszki zbitej z szalówek (cieniutkie deski ½ calówki) „duje wał” – wicher północno-zachodni, dobry nasz znajomy z przeszłego roku, „Sewiero-zapad”. [...] Na „Nadbrzeżne piaski” (Bereżnyje Piaski) przyjechaliśmy 11 VII – i do dnia dzisiejszego (27 VII) nie wyłowiliśmy ni jednej rybki na plan, a 3 czy 4 razy po odrobinie na „żarło” [...]. Według planu mieliśmy tu łowić dziesiątki cetnarów nelmy, cennej ryby (po 4,20 za 1 kg przy „zdaczy”, tak prawie jak cetnar żyta), niewodem 600 metrowej długości o wyciągu zmechanizowanym. Mechanizacja jednak całkowicie zawiodła. Maszyny nieodpowiednie, niewody nieprawidłowe. Po czterech próbach i gruntownym braniu niewodów zaczęliśmy wyczekiwać nowych przyrządów, zajmując się naprawą porwanych sieci i zszywaniem nowych. Obecnie przysłano nam jakiś nowy wyciąg z kieratem, do którego nie przysłano koni. Dziś w nocy nasz „predsediatel” desperacką decyzją ściągnął z kołchozu 3 konie pracujące przy sianokosie [...].
Komarów nie ma tu wcale, „moszka” nieszkodliwa, mało i nie gryząca silnie i tylko wieczorami lub przed deszczem. Przy niewodach robota spokojna, choć po 12 godzin (od 8-mej rano do 9-tej), ale noc w izbuszce. Choć deszcz przecieka i podwieszamy słoiki, tazy (szaflik) i „klejonki” (cerata) – pod „połogiem” jest sucho i spokojnie. [...] Pozostaje jeszcze 2 miesiące letniej rybałki i połowa lata za nami.
Bereżne Piaski, Kraj Krasnojarski, 11–27 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Moi kochani!
Piszę ostatnio niewiele – od 8 VI jestem na rybałce – pierwszy miesiąc był jak zawsze najcięższy – gdyż połów jest wtedy trudniejszy przy wysokim stanie wód, silnym prądzie, a potem przy niewysłownie przykrych komarach i moszce. W tym roku przybył do tych atrakcji jeszcze – upał, gorąco ponad ± 30°C, gdy nie można było przy tym ubrać się lżej z powodu nieznośnych owadów – całe ciało i włosy w czasie pracy i w „połogu” (zasłona na kojce) stale mokre, utrzymanie czystości wymaga „heroizmu”. Ale dobry Pan Bóg, wysłuchując próśb dobrych ludzi, modlących się tam daleko na moją intencję, dał mi ostatnio nieoczekiwany całkiem tydzień „kurortu” – przejechaliśmy na całkiem nowe miejsce połowu – 33 km od osady, 8 km za Jermakowem – „Piaski”, dosłownie piaski – prawdziwa Sahara, plaża nadbrzeżna, z której wiatr wypłoszył komary, a słońce nagrzało ją tak niesłychanie, że chodzimy boso i w lekkich sukienkach, a mężczyźni w „majkach” – trykotowych koszulkach bez rękawów. Sielanka ta trwać będzie jeszcze najwyżej 1 – 2 dni, póki nie wykończymy nowych niewodów – 600 metrowych! – i nie ustawią maszyn, które mają pomagać w wyłowie. Jest rzeczą nadzwyczaj szczęśliwą, że zamiast przygotować niewody w zimie, robi się to w czasie przeznaczonym na połów – kilka dni nieporównanie lżejszych od wszystkich innych ma wartość urlopu zdrowotnego. Ponieważ wolniej zszywam sieci w porównaniu z Niemkami – rybaczkami – więc większość czasu pomagam przy wywieszaniu sznurów i siatki („del”) – wiązanie węzełków z nitki na linach itp. ciężkie funkcje, boso, na ciepłym piasku, w mojej niebieskiej sukience z roku Pańskiego 1938, pozostanie mi niewątpliwie miłym wspomnieniem z obecnego lata. Co będzie i jak będzie jutro – pojutrze, jak będzie wyglądała ta łówka półkilometrowym niewodem i jakie dalsze zmiany, przejazdy i połowy czekają nas do jesieni? – Pan Bóg wie – w każdym razie już tylko 2,5 miesiąca letniej rybałki.
Bereżne Piaski, Kraj Krasnojarski, 11–16 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Kino przyjeżdża do nas tej zimy już trzeci raz – tym razem było „Skazanie o ziemi sybirskiej” – istotnie bardzo ładny film. Było już kilka b. Ładnych muzycznych i innych filmów: „Kompozytor Glinka”, „Lubimyje arie”, itp. Nie potrafię wyrazić, jak niesłychanie silne jest wrażenie filmów w tych warunkach – jeżeli zaznaczyć przy tym, że w domu chodziłam może raz na rok do kina. Kontrast między prześliczną salą koncertową a stertą zbutwiałych sieci jest kapitalnym paradoksem naszej codzienności.
Kraj Krasnojarski, 18 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Opierając się na zaleceniach mojego eskulapa, unikam roboty w miarę sił i możności, i jeśli nie mam do czynienia z piłą i siekierą poza swoim opałem – mogę się obejść bez proszków. Trzeba jeszcze tylko uważać, by przyjścia z mrozu w upał izby nie były zbyt nagłe, gdyż przy tym ± wszystkim robi się słabo, kto tylko ma cokolwiek z serduszkiem. Zima od połowy stycznia dopiero się rozpędziła poniżej czterdziestki, a dziś rano było - 50°C. [...] nic w tym nie ma tak strasznego, jak z daleka się to wydaje. Na robotę przy takiej temperaturze nikt nie chodzi, a wybiec po wodę czy drzewo czy do pewnego pawilonu czy do klubu (!) lub sklepu można całkiem swobodnie – uważa się tylko na twarz, a i to, jeśli ją kto odmrozi, to przechodzi to za dni kilka, ja nie mam nic odmrożonego.
Kraj Krasnojarski, 18 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W tym tygodniu mieliśmy tu kino. Kino w tych warunkach ma styl i smak specyficzny. Za 2 wieczory pokazano nam 5 filmów. Kino zawsze robiło na mnie silne wrażenie, dlatego też pewnie niezbyt często doń chodziłam, tak jak i beletrystyki wystrzegam się jak opium. Tym bardziej dziś, i tutaj. Przy najbardziej wytresowanym opanowaniu przecież skurcz chwyta za gardło na prosty rytm pośpiesznego pociągu, w widok ludzi po prostu kochających się, niepojęcie pociągających w ludzkim uśmiechu i swobodnym ruchu wśród pól i wolnych dróg silnie działa. Znowuż filmy rewolucyjne, w sosie zamachów, konspiracji itd. podniecają fantastycznie i śnią się po nocach. Jeden wieczór siedzieliśmy 7 godzin w klubie – szczęśliwie mróz był ok. - 50°C i nikomu nie trzeba było w tym dniu pracować. Najlepsze były filmy „Skazanie o ziemi sybirskiej” i „Pojezd ujeżdżajet na Wostok” – naprawdę b. dobre filmy, jeśli się już zna tło, grunt, z którego wyrosły.
Kraj Krasnojarski, 24 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Zostałam na razie mianowana generalnym „kapustnikiem” naszego kołchozu (0,5 hektara kapusty, co przedstawia 25 tysięcy „wazoników” na rozsadę z nawozu, kompostu, gliny i humusu, inspekty itd. Itd.), który to urząd zaczyna się od robienia mat. Los mój, przekorny jak ja sama, naśmiewa się ze mnie i każe mi „na starość” przechodzić taką „zaprawę”, jak jednoroczniacy w podchorążówce. Jaka jest cienka różnica między kontrolą a własnoręcznym wykonaniem! Jest o tyle łatwiej wiedzieć jak coś trzeba robić – niż samemu wykonywać. Mam przy tym tę nieprzyjemność, że moje dzieła sztuki są dalekie od ideału, ale muszę robić dobrą minę. No, tutaj zresztą teoria „jakoś to będzie” święci stale triumfy – „kakniebud” – bądźmy optymistami!
Kraj Krasnojarski, 24 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Czas leci, żyje się nerwowo [...].
Kartofle u nas mało krochmalne, dość wodniste i zawsze trochę słodkawe (gdy przenosi się je z piwnicy na – 40°C mrozu, chociażby zakryte) – jeśli się je posypie zielonym koperkiem, nabierają smaku naszych czerwcowych młodych kartofelków.
Mleko w tym kraju w zimie mrozi się, wlewając w miseczki po ½ l, 1 l lub większe, wystawia się na mróz, potem wnosi do ciepłej izby, naczynie „odstaje” przy ociepleniu, a krążki mleka pakuje się do worków i odsyła na sprzedaż do miasta (kołchoźnicy kupują po 1,5 rb a „czużyki” (obcy) po 3 rb za 1 l). Najzabawniej wygląda gdy ktoś z dużej bryły, np. 5 litrowej, odrąbuje siekierą „kosteczkę” na zupę dla dziecka – „w kraju, gdzie mleko rąbie się toporem”.
Kraj Krasnojarski, 26 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski. Praca przymusowa i warunki bytowe deportowanych Polaków
Obecnie w zimie mam robić maty i formować „wazoniki” lepione z torfu, nawozu, kompostu, gliny i ziemi, które suszy się, składa w kopce i zasypuje śniegiem, a wiosną odkopuje się je ze śniegu i wkłada w inspekty i pikuje się do nich rozsadę kapusty. Rozsadę wysadza się na pole razem z wazonikami. – Robota na gospodarstwie nie jest lżejsza niż na rybałce i bardzo nisko płatna, ale ludzie na rybałce są bardzo przykrzy, więc ostatecznie już lepiej od nich odejść. Szczęśliwie nic ode mnie nie zależy, więc niech mnie Pan Bóg stawia, gdzie zechce, On jeden wie, co ma jakiś sens w tym zwariowanym kraju, gdzie cieszymy się mrozem a boimy wiosny: zimą jest dużo wolnych dni od pracy, w lecie są białe noce i pośpiech tych 4 miesięcy wegetacji, wyciskający z ludzi wszystkie siły. Wszyscy mówimy tu, że lato ciągnie się tu 10 razy dłużej niż zima, która przemija zdumiewająco szybko – koniec lutego – jeszcze tylko 3 miesiące i „już” rybałka. [...] Obecnie zarabiam po 0,4 trudodnia na dzień, plotąc 2 m maty [...].
Komendant nasz stale robi nadzieje, że zsyłka moja powinna być skrócona z 10 na 5 lat, twierdzi, że sprawa jest „przeglądana” („prosmotrywana”).
Kraj Krasnojarski, 26 lutego 1954
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Pojutrze pierwszy dzień wiosny – uśmiecha się na te słowa słońce, promiennie patrzące z błękitnego, jak w lipcu, nieba na termometr przybity do mojego okna: - 30°C, tzw. Przyjemna pogoda, gdy chodzi się lekko i nie poci się przy robocie. Przy niższej temperaturze oddech jest utrudniony nieco, a przy „cieple” ok. - 15°C, -20°C śnieg jest mokry, rękawice przemakają, odzież oblepia się itd. No, ja się tym nie przejmuję, moja robota jest ciepła, w opalanej majsterni wyrabiamy „gorszoczki”, coś jak wazoniki z przegniłego nawozu (70%), ziemi darniowej 20% i tak, tak – sztucznych nawozów. Te wazoniki, są to –bryłki z otworem z wierzchu, wybijane na małym warsztacie, który formuje 4 sztuki na raz. Na ½ ha kapusty trzeba 20 000 sztuk. W sowchozie mają warsztaty „stanki” na 12 sztuk na raz – no, ale im trzeba tylko 2 800 000 sztuk (tak, słownie dwa miliony osiemset tysięcy sztuk) na 35 ha kapusty zwykłej, 5 ha buraków, 5 ha kapusty pastewnej itd. U nas na dzień wyrabia się 1–2 tys., a u nich 11 tysięcy, bagatelka.
Kurejka, 21 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sowchoz w Kurejce [...] jest niewątpliwie nakreślony z dużym rozmachem, wygląda jak przytartaczne osiedle – wioska drewnianych domków, obory i stajnie porządne, robiące wrażenie bardziej przedsiębiorstwa niż folwarku, „dzielnica” cieplarni – rząd ± 30 metrowych szklanych domów, partia naziemnych cieplarni – coś jak holenderskie skrzynie, tylko przestrzeń „trochę większa” niż u nas w domu [...].
Będąc w Kurejce, miejscu zesłania Józefa Stalina, poszłam oczywiście także do muzeum jego imienia. Jest to wysoki oszklony budynek z okrągłym błękintym plafonem z dobrze wykorzystanymi świetlnymi efektami, pod którymi stoi izbuszka, stareńka chatynka, w której w latach 1915–1916 żył Stalin. Ubóstwo domku, w którym mieszkał z 12-osobową rodzinką tubylców wywiera istotnie specyficzny efekt. Na ścianie wiszą „piałki” do wyprawiania skórek zwierząt, na które polował, i z czego się utrzymywał, żałośnie biedne łóżko, komoda z szarych desek, jakieś stołki i doskonała fotografia roześmianego energicznego młodego mężczyzny, jakim był w tym okresie życia. Oprawa zewnętrzna budynku muzeum staranna, boazeria ścian, oszklone ilustracje z życia Stalina, doskonała makietka jakiegoś drugiego domku itd. Całość kosztowała ok. milion rubli, nic dziwnego, że robi dobre wrażenie.
Kurejka, 21 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sytuacja moja na razie nadal w powietrzu, żadnych sensacji nie ma: lepimy garnuszki na kapustę i czekamy co dalej. Słyszymy wiadomości z radia o postępach „posiewnej kampanii” w „nieco” – cieplejszych stronach. Trzeba przyznać, że radio przynosi wiele przyjemności, w naszych warunkach więcej jeszcze niż kiedykolwiek. Raz była nawet transmisja z Lwowskiej Filharmonii, zabawne wrażenie – cóż jest tych małych 10 000 km? Przedwczoraj był wieczór Beethovena, innym razem koncert walców, to znów tańce węgierskie. Często puszczają płyty z Chopinem w nagraniu Czerny-Stefańskiej. „Byłam” na „Fauście” i na „Traviatt’ie” – nie wspominając już o małych miłych spotkaniach, jak „Wróć do Sorento” czy inne zagubione pieśni. [...] Mamy w kołchozie tzw. „radiowęzeł” na pokój i płaci się za tę przyjemność 4 rb miesięcznie. Światło elektryczne mieliśmy do 15 III, teraz już dzień coraz dłuższy, w maju już zupełnie lampy nie trzeba świecić.
Tak – dziś w moim liście „na wschodzie bez zmian” [...].
Kurejka, Kraj Krasnojarski, 25 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Kapusta moja dała mi bogatą gamę wrażeń przy tutejszych warunkach klimatycznych i innych. Końcowy efekt przypomina, niestety, historię o królu Popielu – wypikowaną rozsadę dosłownie w 80% myszy zjadły, a moją główną czynnością przy pielęgnacji tych storczyków było nastawianie łapek na myszy („kapkany”). To, co zostało, w tych dniach pójdzie na pole, może starczy na jakieś 10 arów. „Plan” przewiduje ½ hektara, nasz „predsediatel” wybiera się do sowchozu wyprosić jeszcze trochę rozsady, zobaczymy. Miałam możność rozmawiać z dyrektorem sowchozu – przejeżdżał „katierem” (duża łódź motorowa, ciągnąca „barże” (barki) z ciężarami) – odpowiedziano mu w rejonie, że mam zajmować się problemami agronomicznymi w moim kołchozie. Zatem zajmuję się: podlewam moją kapustę, przebieram kartofle w piwnicy, pomagam ładować skrzynki z jarowizowanymi kartoflami itd. – i czekam jakichś wiadomości co do przewidywanych zmian w kołchozie – może komendant, czy jakieś inne „naczalstwo” przyjedzie. Na razie cisza. Rybacy rozjechali się po swoich terenach, w Bogonidzie (na drugim brzegu) sadzą ludzie kartofle – a ja tkwię w zabawnie nijakiej sytuacji, jakby poza całością.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 21 czerwca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po wysadzeniu kapusty mieliśmy 2 dni „wolne”, a obecnie dalszy ciąg bajecznego bezładu i bezrządu, którym „stoi” czy „leży” nasz rozkoszny kołchoz. Staram się do tego ustosunkowywać jak najobojętniej, przeżywając dni do niczym nie określonej przyszłości. Fizycznie czuję się, jak dziadzio mówi, po japońsku: „jako tako”, co stwarza też pewną wątpliwość: ponieważ odmówiono nam (po tylu historiach!) przyłączenia do Kurejki, problem wyrwania się stąd przedstawia nowe trudności. Jeżeli w ciągu lipca nie będzie żadnych zmian, może przecież będzie trzeba dotrzeć do tej nieszczęsnej komisji lekarskiej [...]. Najniespodziewaniej w świecie otrzymało paszporty dwoje wysiedleńców „5-cio roczników” (tzn. po odsiedzeniu lagrów z wyrokiem na 5 lat). Oczekiwanie miłych niespodzianek jest jednak mało aktywną postawą. Aktywność, co prawda, przypomina bicie głową w materac – nie w ścianę, więc nic specjalnie tragicznego.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 2 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Życie moje upływa z normalną dla wywiezionych szybkością. Dziwimy się tu zawsze, jak przemijają miesiące – znów koniec lipca! Moja obecna praca przy kapuście i kartoflach jest straszliwie niepopłatna, za I połowę lipca otrzymałam 32 rb! – gdy, jak na ironię, w tym roku rybacy zarabiają po 400 – 500 rb nawet w lipcu – jednak dopóki mam co jeść, dzięki dobroci Boskiej i ludzkiej, nie narzekam. Nerwowo czuję się na polu znacznie lepiej, niż na rybałce, jestem mniej zależna, nie ma tej masy głupich wyrostków, przeklinających na wszystkie tony lub w momentach wyjatkowo sprzyjających opowiadających wszystkie świństwa. Jest mniej sporów i nie ma tak ogłupiających czynności, jak wiosłowanie kilometrami.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 21 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po heroicznych walkach z myszami (coś a la „Myszeida” Krasickiego lub wszelkie legendy o królu Popielu) udało mi się, dzięki Bogu i cudotwórczemu wiosennemu deszczowi, uratować tyle rozsady kapusty, żeby zasadzić 30 arów pola. [...]
Oprócz kapusty, pracuję też przy kartoflach – dorośli wszyscy są zajęci przy rybałce i sianokosie, na polu jest nas 2 kobiety i kilkoro szkolnych dzieci. Kartofle były posadzone pod „okucznik” (płużek) i obecnie płużkowane raz i znów będą jeszcze obsypane, za każdym razem przechodzimy je motykami. Ok. 1 hektara jest podkarmione sztucznymi nawozami.
Tak wygląda to gospodarstwo z prawej strony medalu. Odwrotna jego strona składa się z tak wszechstronnego bałaganu, że jego trwałość można określić i uzasadnić tylko mądrą definicją: „nierządem stoi” , „czym gorzej tym lepiej” itp. [...] Starania moje o przeniesienie idą b. niemrawo wobec faktu, że ostatecznie, po tak szalonej komedii wszystkich wiosennych wystąpień, kołchoz nasz nie został przyłączony do Kurejki, kilka rodzin niemieckich dostało pozwolenia wyjazdu do krewnych w Syberii, więc zwolnić się z kołchozu jest b. trudno. Zobaczymy.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 24 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Obecnie pracuję na sianokosach. W ogóle w tym roku przechodzę praktykę rolną. Od kosy odrzekłam się przed wstępem, trenuję więc tylko z widłami i grabiami. Na większości łąk chodzi kosiarka i grabarka, potem wały też grabarka składa na małe kupki, które nakłada się widłami na „wołokusze” z prętów i gałęzi, doskonały wynalazek, którym podwozi się siano pod sterty. Większość stert łoży się na „bałagan” – po naszemu nazywałoby się to może kozły, wiatr przewiewa pod spodem i dosusza. Składa się siano ledwie podsuszone. [...]
Obecnie 2 dni grabałam w prześlicznej okolicy z jeziorami i rzeczkami i wszelką romantycznością niedostępną dla mechanizacji, tym oryginalniejszą, że każdego roku znikającą na parę tygodni pod zalewem Jeniseju. [...]
Jeździłam do Kurejki do „mojego” sowchozu zorientować się w sytuacji [...] – jak zawsze, gotowi są mnie przyjąć na robotę..., jeśli tylko kołchoz pozwoli. To „jeśli” jest istotnie b. rozciągliwe. [...] Krążą legendy o ogólnej amnestii.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 16 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Obecnie po b. słabych sianokosach, którym deszcz przeszkadzał ustawicznie, przechodzimy do zbioru kartofli. Przy pewnym poczuciu humoru można te wszystkie eksperymenty spokojnie przechodzić – już 4 lata mijają i zawsze „jakoś to będzie”. Dziś 15 lat od początku wojny!
[...]
Obecnie „zażeramy się” na robocie fantastycznymi ilościami kartofli na wszystkie sposoby. Rybacy podkarmiają nas śledziami, które w tym roku fantastycznie idą (jeszcze więcej niż w przesłym) – Kapusta jest już b. smaczna, posyłamy już też na sprzedaż.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 1 września
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
[...] powietrze w Polsce jest zatrute. Zatrute Rosją, tym bazyliszkiem narodów. Na kim spoczną oczy Rosji, na tym wyrok konania. Powietrze jest też zatrute nienawiścią, jaką żywi 95% pracującego ludu Polski do Rosji i do ustroju. Przez blisko 10 lat nie spotkałam człowieka, co by był nie już zachwycony, ale choćby zadowolony. Nawet ci, co przyznają pozytywne znaczenie wielu dzisiejszych osiągnięć, czują, że ceną ich jest obroża. I to deprymujące, duszne kłamstwo. Przecież wszyscy kłamią, a ja sama nie wiem już, co się ze mną dzieje, co myślę, co czuję.
Warszawa, 24 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wczoraj „nieoczekiwanie” temperatura zleciała do - 47°C, dziś - 44°C [...].
Ach, jak dobrze, że dziś jest niedziela! W kołchozie teraz nie ma szczęśliwie roboty – ostatnio przez prawie 3 tygodnie byłam w komisji inwentaryzacyjnej kołchozu – zajęcie niezłe, w większej części pisanie, tylko parę dni w składzie fantastycznie nieprzyjemne – słowo to jest nieodpowiednie, ale śmiesznie powiedzieć: ubiera się człowiek najcieplej jak tylko można, na ręce oprócz wielkich rękawic futrzanych małe „perczatki” (z palcami), by można było pisać – i dłużej niż godzinę – półtory nie można wytrzymać – 2 osoby przekładają przedmioty – sieci, sprzęt itd., a 2 piszą. Potem idzie się na godzinkę grzać się i znów się idzie w skład. W pierwszy wieczór byłam tak strasznie rozbita tym marznięciem, że wolałabym prawie prać worki, co było moją poprzednią robotą.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 19 grudnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Od 15 III jestem w sowchozie [...]. Na razie pracuję trzeci dzień w cieplarni i zaczepiłam się „na kwaterę” u „strasznie bogatej” żony agronoma, który pojechał na urlop. Robota, którą mi dano, nie jest jeszcze tym, czego zasadniczo chcę, ale na początek dobre i to – będzie po wszystkich szumnych zapowiedziach zapewne coś około 600 rb [...]. Zasadniczo staram się o miejsce agrotechnika przy doświadczalnej stacji, na razie jednak nie ma „sztatów” (etatów) przy ogólnej tendencji oszczędnościowej. Zobaczymy – chwała Bogu za to, co jest, i daj Boże siły na początkową gimnastykę „fizkulturę” – na północy wszystkie najlepsze roboty zawierają w sobie: opał, który trzeba oczywiście narąbać. Lepiej jednak jest przez godzinę rąbać drzewo dla cieplarni za 20 rb na dzień, niż „topić banię” (opalać łaźnię) przez 10–12 godzin za 3 rb.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 18–25 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Trzymam się ± w formie, ale w środku gotuję się bez bez przerwy jak piszczący samowar. Pracuję nadal w cieplarni i ciągle w nocnej zmianie – przyjemność palenia w piecu i zmywania chodników plus pewna doza rąbania drzewa i „pobiełki” pieców śmiesznie mi nie wchodzi w naturę – a jednak wydaje mi się, że muszę przebyć to lato w takiej suterenowej formie, nim okrzepnę. [...] Po tych pięciu latach siedzi we mnie lęk, niewiara w siły, pragnienie pomocy z zewnątrz, opór przed wysiłkiem. Zarabiam 500–600 rb na miesiąc, życie kosztuje mnie więcej niż w kołchozie, bo przy ciężkiej robocie musi się jeść silniej.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 27 kwietnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po 2 tygodniach bajecznie spokojnych – przepisywania na maszynie sprawozdań z naszego tutejszego doświadczalnego pola – postawiono mnie 10 VI na robotę jako „brygadier-agronom”. Nie jest to agronom, tylko po prostu brygadier, a tytuł służy tylko do podwyższenia stawki – otrzymuję 980 rb na miesiąc z powodu posiadania dyplomu. Roboty jest jednak straszliwie dużo, przede wszystkim bieganiny, pisaniny [...].
Komendant zapytywał Polaków o ich rodziny itd. – nie wykluczone, że mogą Polaków stąd wyprawiać na ojczyzny łono. [...] Na razie mam odłożone 100 rb na początek, będę co miesiąc odkładać na wypadek drogi. Moskwa nie dała odpowiedzi – i pewnie jej nie da, do Lwowa serduszko ciągnie niewypowiedzianie.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 20 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W jeden dzień zdjęto mnie z cieplarni i postawiono na doświadczalne pole, gdzie otrzymałam jako pierwszą atrakcyjną robotę bielenie paczek, w których trzeba było jarowizować jęczmień – [...] a wieczorem przyzwano mnie do kancelarii pisać na maszynie sprawozdania agronomów. 2 tygodnie „odpoczywałam”, stukając 8–10 godzin na dzień, a potem zawirowało z tym brygadierstwem. Ile „za” i „przeciw”, ile szarpaniny i wątpliwości, nim zdecydowali się na heroizm, by mnie postawić na ten wysoki urząd polowego, - a potem szaleństwo „posiewnej”, która zaczęła się dokładnie na drugi dzień mojej roboty – to przecież „Sewier” [Północ] [...]. Przy „planie” – 10 ha kapusty, kazano nam wysadzić jej 16 ha – oczywiście wszystkie rozliczenia w łeb wzięły, ludzi do roboty ograniczona ilość, mechanizacji prawie żadnej – oprócz kiepsko orzącego traktora. [...] Do tego więc roboczego dnia – od 6.30 rano po 7-mą wieczór, przychodzi wieczór „roznariadka” – rozprzydzielenie robót itd. w kancelarii do 9-tej wieczór, a potem niepojęta ilość biurokratycznej pisaniny, gdzie na każdą robotę trzeba wypisać „nariad” – zadanie z wyznaczeniem normy, a potem obliczyć procent wykonania („zamknąć nariad”), według czego oblicza się wypłatę już w buchalterii. [...] I śmieszna rzecz – taka maleńka robota, a tak urządzona, że ledwie się dyszy, że nie ma czasu raz na tydzień pójść się wykąpać, że śpi się po 4–5 godzin.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 7 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Ostatnie 3 tygodnie chodzę z moją brygadą zakładać silos – każdego dnia idziemy na cały dzień na łąki (ok. 3-4-5 km), gdzie są wykopane jamy, w które nakłada się trawę, ubija, tratuje ją końmi i zasypuje ziemią, wracamy wieczorem. W tych dniach zacznie się już zbiór kartofli: szaleństwo północnych „żniw” – żeby wyrwać przed mrozem kartofle, kapustę i turneps (coś w rodzaju brukwi, dla bydła). Roboty jest dużo, no, ale płacą za nią, a forsę trzeba składać [...].
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 3 września
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Skończyła się dość wytężona kampania zbiorów – kartofle dały 110 q z hektara, kapusta ok. 200, prawie połowa przeszłorocznych urodzajów. Obecnie wynosimy ziemię z inspektów i zaczynamy przygotowywać jedną z największych robót tutejszych – „gorszoczki” na rozsadę. [...] W tej chwili mamy tylko 35 kobiet w brygadzie. [...]
Kwestia wyjazdu znów zawisła w powietrzu. Amnestia jest dla przestępców z czasów wojny 1940–1945, nie będąc przestępcą, nie mogę z niej skorzystać. O repatriacji także nic nie słychać. Wobec tego wydaję wszystką swą forsę: kupiłam płaszcz (700) i kożuszek (481), jeszcze kupię walonki nowe i zimy się nie boję.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 7 października
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Nasz sowchoz. Jest to jedno z szeregu pomocniczych gospodarstw kombinatu metalurgicznego w Norylsku. Norylsk jest to „Moskwa Północy” – ponoć wielkie miasto, nowoczesne, z łazienkami itd., zbudowane rękami tysięcy, w miejscu, gdzie jest bogactwo wszelkich rud i węgiel – ok. 600–700 km na północ od nas. Dla tej północnej stolicy produkujemy kartofle i kapustę i wszystko możliwe za wszelką cenę. Chodzi bowiem o produkt. Tak tylko można sobie wytłumaczyć deficytowe kalkulacje naszego gospodarstwa. [...] nasz kombinat płaci nam, 900 robotnikom – za pracę naszą, by otrzymać od nas kartofelki, kapustę, w lecie dla przywiezionych z północy pionierów trochę ogórków i pomidorów. Trudno wchodzić w szczegóły… Sowchoz składa się z 2-ch „folwarków”: Kurejka „centralna” – ok. 70 ha ziemi ornej i nieskończoność łąk, oraz Goroszycha (ok. 18 km dalej) z ok. 360 ha areału […]. Hodowla jest postawiona na wielką skalę – kilkaset świń, może do tysiąca sztuk bydła. Chlewy myte i bielone, z klatkami z wybiegami dla prosiąt, bajecznie zdrowych i ślicznych, z przyrostem 700 gr na dzień, które to jednak gramy kosztują fantastycznie dużo groszy. W oborach jest elektryczna dojka, automatyczne poidła; - jako pasze: tysiące ton silosu, zakładanego na łąkach na 10 km w krąg w kopanych w ziemi dołach, siano, wożone do 25 km odległości, koncentraty przywożone w lecie. W jednej z cieplarń uszczelniono ściany i umieszczono w niej na zimę 500 sztuk ślicznych białych kur (jak wiandotki) też przywiezionych „skądsiś”, jaja można kupić w sklepie po ± 1 rb za sztukę, ale trzeba genialnych talentów, by się z nimi spotkać. Jest 6 cieplarni zwykłych, 2 bloczne (oszklone domy nie ogrzewane – na wiosnę kładzie się nawóz i słońce z jego pomocą daje wzrost). Gospodarstwo jest duże i bajecznie bogate – każda ilość nawozów sztucznych, setki rąk roboczych itd., tylko płatni panowie zbyt mało weń łożą serca i troski, wszystkie siły zużywając na zawiść i plotki wykwitłe na glebie zarozumiałości i ograniczoności samorobów, ludzi wielkich, nieomylnych i niedoścignionych.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 6 grudnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
To już blisko rok od mojego przyjazdu do sowchozu! Oczywiście nie można go nazwać rajem, jednak jest to niewątpliwie niebo i ziemia w porównaniu z naszą nadrzeczną osadą. Tutaj właściwie główna rzecz, to jest tych 811 rb, które dostaję „na rękę” (pensja = 980 rb, ale na podatki idzie 170 rb). […] Północ dlatego otrzymuje tak (stosunkowo) wysokie stawki, że odzież tutaj tyle w ciągu roku kosztuje. Znowu uszyłam sobie nową fufajkę (150 rb) z praktycznego silnego materiału „khaki” i od razu z tegoż materiału będzie sukienka na robotę – musi się ± porządnie wyglądać, a równocześnie wszystko musi być ciepłe i silne. Podszyłam sobie znów stare walonki, bo nowe, czarne, są „wielce eleganckie”, ale cienkie i chłodne. […] Grudzień w tym roku był b. mroźny – prawie 3 tygodnie „poniżej” 40-stki (mróz „spada”, a nie „rośnie” na termometrze) – doszło do - 53°C […]. Dziś piątek, dzień „bani” – grzeję łaźnię raz na tydzień, dla kobiet w piątek i dla mężczyzn w sobotę – jest – 35°C, niewiasty prowadzą swoje „rebiatiszki” do kąpieli, same także nie tylko myją głowę, ale po tej rozkoszy idą najspokojniej do kina.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 13 stycznia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W sowchozie naszym jest ok. 400 świń w dwu chlewach, z których jeden jest b. porządnie zbudowany, z dowcipnymi wybiegami dla prosiąt […].
Nie ma koryt w klatkach […], tylko świnie wychodzą jeść do „stołowej” – mnie osobiście nie podoba się także i to, że cały chlew myje się – nie bielony i nie malowany, a deski po prostu szorowane. Wszystko razem jest utrzymane bardzo czysto, przy tym świniarka zarabia około 1400 rb, czyli tyle co starszy agronom. W „rac jonie” [dzienna dawka paszy dla bydła] są wszelkie koncentraty, i wszelkie cuda, jak witaminy „D” itp., zaś siano miele się na mączkę – jest ono też źródłem witamin, ważnym na północy przy 8-mio miesięcznej zimie. Tylko dopiero w tym roku, wskutek naszego odkrycia – pojęcie kalkulacji! – pierwszy raz zaczęto się pytać, ile kosztuje kilogram mięsa przy tej diecie? – my kupujemy je w sklepie po 19 rubli, ale pesymiści twierdzą, że kosztowało ono 37 rubli. […] Zaczyna się pewien nacisk na opłacalność produkcji, w przeciwwadze do teorii – „dać produkt za wszelką cenę”. Nie trafia jednak do przekonania fakt, że owoce w Kaliforni wozi się na drugi koniec kontynentu – tutaj my znów siejemy pomidory, które z heroicznym wysiłkiem dadzą nam za pół roku kilkanaście cetnarów owoców, których kilogram będzie kosztował 10 rb […].
Obecnie jest nowa moda – niedawno był kurs na 4 podoje na dzień – obecnie nowa moda – doić 2 razy. Jakoby tak robią w Ameryce. […] W oborach naszych jest elektryczna dojka i automatyczne poiłki, źródło dumy wielkiej. Udój jest niezły – około 3 800 1 na rok – przy 8-miu miesiącach zimy. […]
15 bm. już rok od mojego przyjazdu do sowchozu – a 5 ½ roku od wyjazdu z domu. Jaka masa przeżyć i jaka przepaść czasu – jeszcze tylko 4 ½ roku zostało?
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 11 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sprawę badała komisja niemiecka, później radziecka, później sąd norymberski — i nie rozstrzygnęli. Później zajęła się tą sprawą komisja w USA, przeprowadziła badania i powiedziała, że wszystko wskazuje na odpowiedzialność radziecką. A wy teraz żądacie konkretnego stanowiska ode mnie. Jakie to może być stanowisko? Tutaj ani partia, ani rząd nie mogą zająć stanowiska. Gdybym dysponował sprawdzonymi faktami, nie wahałbym się zwrócić do Związku Radzieckiego i powiedzieć: tyle zbrodni było popełnionych przez Stalina, przyznajcie się i do tego, to przyczyni się do umocnienia naszych stosunków ze Związkiem Radzieckim. Ale przecież w takich sprawach nie można operować domysłami...
Inna sprawa: nawet gdybyśmy ustalili fakty i doszli do wniosku, do jakiego doszła komisja w USA, że sprawcami tych zbrodni są władze radzieckie, czy rzeczywiście jest to potrzebne dla nas, dla naszych stosunków? Czy jeszcze ten nowy cierń do tej cierniowej korony, którą myśmy byli otoczeni i ludzie radzieccy też, czy jest to potrzebne i wskazane? Nie jest to potrzebne i nie jest to wskazane. My nie zrobimy ani jednego kroku o charakterze demonstracyjnym w stosunku do Związku Radzieckiego.
Warszawa, 29 października
Zbigniew Mielecki, Dowody zbrodni katyńskiej odnalezione w Polsce w latach 1991–1992, „Zeszyty Katyńskie” nr 2, 1991, cyt. za: Łukasz Bertram, Kłamstwo katyńskie, „Karta” 2011, nr 66.
Historyczny zwrot dokonany na VIII Plenum Komitetu Centralnego PZPR postawił przed Partią i narodem nowy program, który nowe kierownictwo partii wciela w życie i wcielać będzie przy aktywnym udziale klasy robotniczej i całego narodu.
Jedność, spokój i rozwaga, jakie społeczeństwo polskie wykazało w przełomowych dniach VIII Plenum, pozwoliły nam ukształtować stosunki między Związkiem Radzieckim a Polską zarówno w płaszczyźnie państwowej, jak i partyjnej na zasadach suwerenności, równości praw i przyjaźni. Doniosły ten fakt stwarza podstawy do umocnienia sił socjalizmu, do umocnienia sojuszu polsko-radzieckiego.
[...]
Rozmieszczenie, liczebność oraz wszelkie ruchy jednostek radzieckich w Polsce będą uregulowane w porozumieniu z Rządem Polskim i za jego zgodą. W tych warunkach pobyt wojsk radzieckich na naszym terytorium w niczym nie będzie uszczuplać naszych praw do rządzenia się według własnego uznania we własnym kraju.
Odzywają się tu i ówdzie głosy, domagające się wycofania jednostek Armii Radzieckiej z Polski. Kierownictwo partii podkreśla z całym naciskiem, że żądania takie w obecnej sytuacji międzynarodowej uderzają w najżywotniejsze interesy naszego narodu i godzą w polską rację stanu.
[...]
W sytuacji, kiedy próbują podnosić głos elementy reakcyjne, wysuwające prowokacyjne hasła, godzące w sojusz polsko-radziecki, kiedy tu i ówdzie zdarzają się nierozsądne, nieodpowiedzialne wystąpienia, klasa robotnicza i wszyscy świadomi obywatele winni im dać zdecydowwany odpór w imię niepodległości kraju i zdobyczy socjalizmu.
Dziś nie czas na manifestacje i wiece.
Spokój, dyscyplina, poczucie odpowiedzialności, skupienie się wokół kierownictwa partii i władzy ludowej dla realizacji naszej słusznej polityki w tym trudnym i przełomowym okresie – są najważniejszym nakazem chwili.
Warszawa, 1 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Pierwszym i naczelnym obowiązkiem rządu polskiego i naszej partii, świętym obowiązkiem każdego Polaka i całego społeczeństwa jest troska o nasze państwo, o nasz naród.
[...]
Jako niewielki kraj nie byliśmy w stanie obronić się sami przed niemieckim najazdem, a wiemy dobrze, co taki najazd oznacza. Sami nie załatwimy ostatecznie sprawy naszych Ziem Odzyskanych. Sojusz ze Związkiem Radzieckim, oparcie o wielką siłę mocarstwa radzieckiego jest koniecznością państwową i narodową Polski. Sojusz ze Związkiem Radzieckim jest Polsce niezbędny dla budowy socjalizmu. To nie jest sprawa takich czy innych uczuć. To jest sprawa rozumu, sprawa polskiej racji stanu.
Istnieje całkowita zbieżność interesów państwowych Polski i ZSRR w sprawie Niemiec. Militaryzm niemiecki był i jest groźbą zarówno dla naszego kraju, jak i dla kraju radzieckiego. Póki problem Niemiec nie będzie rozwiązany przez cztery mocarstwa – póty wojska radzieckie będą przebywały na terytorium NRD, a dla zabezpieczenia linii komunikacyjnych – także na terytorium Polski. Może to się nam nie podobać, ale to jest konieczne i niezbędne tak samo dla bezpieczeństwa naszego kraju, jak i dla bezpieczeństwa ZSRR.
Warszawa, 2 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Powinnam umieć znieść samotny los i samotną śmierć w kraju.
I wszystko by się zniosło, żeby tu nie było panowania Rosji. Nie jestem w stanie żyć ani pisać pod panowaniem Rosji. Jaka męka była pisać w niewoli za młodu. Wyszło się z tego – znów się pod to weszło, pod to moskiewskie jarzmo.
Mój Boże, rozpadło się cesarstwo austriackie, jedyne, które miało w sobie zalążki na przyszłe Stany Zjednoczone Europy, jedyne mające naród sympatycznych Niemców. A panoszy się Rosja, która nawet z socjalizmu zrobiła tylko nowe wcielenie dawnego imperium rosyjskiego. Mój Boże! Gdybym była w stanie uwierzyć w jakąkolwiek możliwość odrodzenia się Rosji, nie byłabym tak strasznie nieszczęśliwa, nie zmarnowałabym tak okropnie tych dwudziestu lat przeżytych pod okiem bazyliszka.
Komorów, 6 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dalszy ciąg festiwalu filmów krótkometrażowych. Idę obejrzeć nagrodzony film radziecki. Zaraz na początku dwadzieścia osób ostentacyjnie opuszcza salę. Wielu wychodzi w czasie projekcji. Wciąż skrzypią drzwi wyjściowe. Do Sali wpadają promienie słońca, a na ekranie rosyjskie kobiety piorą kalesony żołnierzy spod Stalingradu.
Kraków, 1 czerwca
Adrien le Bihan, Gniewne drzewo. Dziennik krakowski 1976–1986, Kraków 1995.